czwartek, 29 grudnia 2011

Gra w upokorzenie, cz. 2: "Absolutna amnezja"

Są książki, które zna się tak dobrze, że nie trzeba ich czytać, by o nich rozmawiać (pozdrowienia dla Pierre'a Bayarda!). Po trzech latach studiów na polonistyce i kilku miesiącach na Gender Studies książką taką stała się dla mnie Absolutna amnezja Izabeli Filipiak. Przy odrobinie wysiłku mogłabym sobie wmówić, że już ją kiedyś przeczytałam - zwłaszcza że swego czasu ją kupiłam i leżała na półce na tyle głęboko ukryta pod stosami nowszych książek, że przypuszczenie nie byłoby, na pierwszy rzut oka, bardzo nieprawdopodobne. Ale, wstyd się przyznać, nie czytałam. Tylko nie mówcie nikomu, bo mnie wywalą z połowy studiów.

Czym stała się dla mnie Amnezja? Żeby przygotować grunt, powiem, że jestem jedną z tych osób, które uwielbiają realizm demoniczny z dzieciakami w roli głównej. Powieści Kinga, Panna Nikt, Weiser Dawidek, Alicja w Krainie Czarów, bajki braci Grimm - to mój klimat. Nie zdziwicie się pewnie więc, jeśli napiszę, że pierwszą moją refleksją o charakterze syntetycznym była "ooo, tak mogłaby wyglądać Panna Nikt, gdyby Tryzna był bardziej uświadomiony feministycznie!".

Absolutna amnezja to kalejdoskop horrorów: rodziny, kobiecości, dojrzewania, historii, literatury. To Boska komedia przepisana z perspektywy Marianny, głównej bohaterki powieści. To oskarżenie rzucone wszystkim tym, którzy mordują (w każdym sensie) dziewczynki. Nie chciałabym tutaj powtarzać tego, co tyle razy pisano na temat powieści Filipiak. Zakończę więc- wyjątkowo szybko, ale pewnie już zauważyłyście, że objętość notki nijak ma się u mnie do głębokości refleksji czy poziomu sympatii - najoryginalniejszą myślą, jaka mi się nasuwa: jak dobrze, że Marianna to nie ja.

Czytałam:
Izabela Filipiak, Absolutna amnezja, Warszawa 2006.

wtorek, 27 grudnia 2011

Wojna polsko-węgierska pod flagą sagi rodzinnej

Niedawno czytałam Lalę Jacka Dehnela, więc wiem, jak może wyglądać słitaśna opowieść o przodkini. Dehnel opisuje swoją babcię z zastosowaniem wyjątkowo irytującej interpretacji zasady sine ira et studio: trzyma się przyklepywania i ugładzania, i - broń Boże! - nieosądzania. Jakkolwiek to ostatnie może być uzasadnione (choć: a) wolę rzetelne przedstawienia z subiektywnym komentarzem od prób taniego "obiektywizmu"; b) czy w ogóle warto silić się na "obiektywizm" przy opisywaniu rzekomo najważniejszej postaci swojego życia?), to już pisanie jednym tonem o tym, że babcię dwukrotnie prawie zgwałcono, że była PRLowską urzędniczką, że zdradzała męża, pomagała wszystkim potrzebującym i była wszechstronnie utalentowana wywołuje we mnie reakcję typu "eeee?". Poza tym Dehnel wdzięczy się do czytelniczki tak bardzo, jakby mu zależało tylko na tym, żeby rzecz mi się podobała. Figa, nic z tego

Zupełnie inaczej jest ze Staroświecką historią Magdy Szabó, "jedynej słynnej Węgierki" (wiem, inner jokes na blogu to trochę nietakt). Zadziwiające, jak podobnie skonstruowane są te powieści. Tak podobnie, że aż podejrzewałabym tu jakiś rodzaj inspiracji - chyba muszę jeszcze raz przeczytać Lalę w poszukiwaniu wskazówek wpływologicznych.

Załóżmy jednak, że Lali nie znacie (bo że któraś czytała Staroświecką jest jeszcze mniej prawdopodobne), ogółem więc: wnuk (córka) opowiada historię swojej babci (matki), od korzeni począwszy aż po - znaczące - swoje własne (wnuka/córki) narodziny. W obu przypadkach mamy zatem do czynienia z zawłaszczeniem historii: Dehnel kradnie historię swojej babki, której ona nie zdążyła za życia spisać; Szabó opowiada właściwie wbrew woli matki, która wyraźnie nie życzyła sobie podobnego dłubania w jej życiu. Co sprawia, że Lalę czytałam z uczuciem cukro-mdłości, a Staroświecką z przyjemnością i niejaką satysfakcją?

To proste. Obie powieści stanowią próbę zarazem rozliczenia z własnymi korzeniami jak i zbudowania literackiej (dosłownie i w przenośni) genealogii. Dehnel robi to poprzez nieco niesmaczne w swej ostentacji odwołania do szlachectwa rodziny i inteligenckość bardzo á la rodzina Borejków, a także całą plejadę słynnych nazwisk-ozdobników. Szabó łączy z nim fakt, iż oboje widzą w sobie coś jakby realizację projektu, przekazywanego poprzez pokolenia wraz z genami. O ile jednak Dehnel czuje się z tym bosko i przyjmuje m swoje - wcale nie takie piękne - dziedzictwo z całym dobrodziejstwem inwentarza i niejako bez zastrzeżeń, o tyle Szabó, chłodna i znacznie mniej pozująca na intelektualistkę a bardziej nią będąca, postrzega rzecz raczej jako brudne wykopaliska i kłopotliwe dziedzictwo niż cenną błyskotkę, którą można szpanować (szpanowanie jest w książce Dehnela bardzo ważne, na wielu poziomach; powiedziałabym, że szpanowanie jest zasadą kompozycyjną tej powieści).

Różnicę w podejściu widać już na poziomie metody: Szabó oprócz tego, że zna mówioną wersję historii, którą przekazała jej matka, prowadzi też badania źródłowe, na podstawie których  rekonstruuje historię swojej rodziny; Dehnel opiera się na opowieściach babci. Szabó, prowadząc narrację "historyczną", z reguły trzyma się ciągu wydarzeń: podporządkowując narrację wymogom męskiego następstwa przyczyny i skutku. Dehnel także przykrawa kłębiącą się opowieść babci do tych ram, ale jego gest wywołuje we mnie opór tym większy, że robi to świadomie (pamiętajmy, że powieść Szabó wyszła w 1977 roku).

Odbieranie głosu to rzecz wyjątkowo brzydka, chyba się zgodzicie. I dlatego jestem za Szabó, która ironicznie, prawie szyderczo, ale jednak stara się tego unikać, a przeciw Dehnelowi, który z ogromnym samozachwytem to robi.


Czytałam:
J. Dehnel, Lala, Warszawa 2006.
M. Szabó, Staroświecka historia, przeł. K. Pisarska, Warszawa 1981.

poniedziałek, 26 grudnia 2011

O prezentach książkowych (notka spóźniona)

Ponieważ siedzę w pokoju z ojcem oglądającym jakąś nową polską komedię z całą plejadą gwiazd, które z uporem godnym lepszej sprawy grają całą plejadę idiotów (o ile się orientuję, jednym z węzłów intrygi jest bohaterka, która udaje mężczyznę, dorysowawszy sobie kredką do oczu bródkę a la Żmijewski i mówiąc przez nos); ponieważ choinka znów nie świeci, choć wczoraj w pocie czoła sprawdziłam kilkadziesiąt cholernych lampek, by w końcu znaleźć TĘ JEDNĄ, która raczyła nie stykać; ponieważ nie spałam wczoraj do szóstej rano, bo choć oglądany w nocy Donnie Darko mnie zachwycił, to jednak nie dałam się przekonać, że Frank (królik-z-czaszką) nie pojawi się za oknem, gdy tylko zamknę oczy; ponieważ pobyt w domu nieodmiennie jest dla mnie czasem spadku szeroko pojętej produktywności, a ten świąteczny najbardziej ze wszystkich; ponieważ przeczytałam w GW intrygującą radę, by wymyślić sobie coś fajnego, co zawsze chciało się robić, i robić to codziennie przez 30 dni, aż wejdzie w nawyk - postanowiłam (po raz pierwszy odkąd moje skądinąd i tak porywające życie wypełniły po brzegi cztery kierunki studiów) napisać notkę na blogu. Ha. Tak się składa, że temat się sam nasuwa - Boże Narodzenie, a książkowe prezenty to rzecz warta omówienia. 

Nie wiem jak Wy, ale ja zazwyczaj stosuję prostą zasadę: kupuję książki, które czytałam, a zamawiam takie, których nie czytałam (w moim domu panuje może mało romantyczny, ale wielce praktyczny zwyczaj pisania "listów do Dzieciątka"). W tym roku zafundowałam więc mojej siostrze Piaskową Górę Joanny Bator (wydawnictwo W.A.B., jakkolwiek nie lubię cię za brzydkie obejście się z "B.", za wznowienie do jakiegoś czasu prawie nieosiągalnej dotąd Piaskowej jestem ci wdzięczna), a od Dzieciątka dostałam Rolanda Barthesa Rolanda Barthesa: jeszcze świeży szpan lansiarskich humanistek; lubię to.Moi rodzice dostali odpowiednio: mama - rewolucyjną autobiografię Danuty Wałęsy pod potwornym tytułem Marzenia i tajemnice" tata - Wojciecha Manna i Krzysztofa Materny Podróże małe i duże.

I teraz, żeby zrozumieć, o co mi w ogóle chodzi, musimy się cofnąć w czasie prawie równo o rok: do chwili, gdy z K. trafiłam podczas imprezy sylwestrowej do pokoju, w którym na stole leżały Good night, Dżerzi Janusza Głowackiego i RockMann Wojciecha Manna w stanie wskazującym na nieprzeczytanie (na drodze morderczo logicznego rozumowania dochodzimy do wniosku: prezenty bożonarodzeniowe!). Co wręczenie komuś książek z empikowej TOP 20 mówi o osobie obdarowującej i osobie obdarowywanej?

No cóż. Przede wszystkim, że obdarowujący/a raczej jest nieczytający/a, natomiast święcie wierzy w sankcję metafizyczną vox populi, czyli: nie wiem, co to jest, ale skoro tylu ludzi to kupiło, to musi być dobre. Zarazem jednak jest to osoba urocza w tym, że chce kupić książkę zamiast kierować się starą mądrością "pewnie już jedną ma". I to jest słodkie. Podejrzewam, że taka osoba musi się czuć w księgarni tak, jak ja ostatnio w sklepie Militaria.pl - ale to nie zmienia faktu, że jest urocza. A co można powiedzieć o osobie obdarowanej? Ha! Otóż n-i-c. Wiecie dlaczego? Bo prezent "książka z TOP 20" jest mniej więcej tak osobisty i, hm, spersonalizowany, jak zestaw kosmetyków z Rossmanna. Pomysł szlachetny, wykonanie chybione. Kościół bez Boga, powiedziałby Mickiewicz. Czekolada bez cukru, powiedziałaby Ew.

Zaraz, zaraz, powiecie, i to pisze osoba, która dała błogosławieństwo na kupienie rodzicom Wałęsy i M&M? Ano, tu się teoria sypie. Cała moja żeńska rodzina chciała przeczytać Marzenia i tajemnice - i pewnie nie tylko moja, skoro książka prawie natychmiast po ukazaniu się wskoczyła na pierwsze miejsce wszystkich list wydawniczych przebojów. Podróże, jak właśnie sprawdziłam, są trzecie w empiku. No ale ojciec uwielbia Manna i Maternę! Rodzinne oglądanie "emdeem" to jedno z najwcześniejszych moich wspomnień z dzieciństwa! To kupować te hity czy ich nie kupować?...

Jako kryptohipsterka odpowiadam: kupować bestsellery zanim staną się bestsellerami. Gdy tylko odgadnę, jak to robić, napiszę specjalną notkę.

niedziela, 2 października 2011

O tym, jak mnie cholera wzięła - albo znamy laureata Nike 2011


Czytałam Pióropusz Mariana Pilota. I prędzej zjem własne klapki niż przyznam, że to lepsza książka niż - żeby daleko nie szukać - Obsoletki Bargielskiej albo Chmurdalia Bator.

O ile jestem w stanie zrozumieć, że ogół czytelniczy z łezką w oku zagłosował na autora tych lektur szkolnych, których się nie czyta ze zgrzytaniem zębów i łzami frustracji - podobno zresztą Mrożek zwyciężył dosłownie kilkoma głosami ze Stasiukiem, czyli kolejnym obiektem nostalgicznych westchnień pokolenia dzisiejszych prawie-że-czterdziestolatków - o tyle za nic nie pojmuję, czemu wybrano Mariana Pilota. Dlaczego, dlaczego, dlaczego? Czytam laudację Borkowskiej i chyba nadal nie rozumiem.

Podsumowanie? Tegoroczna Nike przechodzi do historii pod znakiem wspomnień starszych panów. Nic to. Czekam na Nobla.

niedziela, 25 września 2011

Książki najfajniejszej dziewczyny w mieście

Zainspirowana artykułem w Wysokich Obcasach sprzed tygodnia postanowiłam stworzyć własną listę książek najfajniejszej dziewczyny w mieście. Trochę na chybił-trafił, bo przecież ciężko jest skondensować moją osobowość najfajniejszej dziewczyny w Poznaniu do zaledwie dziesięciu punktów. Równie dobrze mogłabym podać tutaj wiele innych zestawów. Bo najfajniejsza dziewczyna w mieście przeczytała wiele razy po dziesięć książek - to warunek sine qua non.

A oto i one:





Simone de Beauvoir "Druga płeć"
NDwM musi przecież znać klasykę feminizmu! I nie wyobrażam sobie, żeby feministką nie była. Przenigdy.

Roland Barthes "Mitologie"
Nie wiem, dlaczego akurat o tym pomyślałam. Może dlatego, że w "O pięknie"  Zadie Smith jedna z bohaterek mówi o innej, że tak naprawdę przeczytała tylko "Mitologie" i wyłącznie dzięki nieustannemu cytowaniu ich wyrobiła sobie opinię wybitnej studentki?

Stanisław Lem "Dzienniki gwiazdowe"
NDwM musi znać się na jakiejś literaturze spoza głównego nurtu. Ja lubię fantastykę. A Lem to pierwsze imię polskiej sci-fi.

Wergiliusz "Eneida"

Ile znacie osób spoza branży filologicznej, które przeczytały jakikolwiek starożytny epos? A? To jest bardziej hipsterskie niż spodnie rurki!

Colette "Czyste, nieczyste"

To znów odnośnie klasyki. Z jakiegoś powodu znajomość powieści erotycznej mającej prawie osiemdziesiąt lat wydaje mi się szczególnie sexy.

Virginia Woolf "Orlando"
NDwM obowiązkowo musi znać książki innych NDwM.

Georges Perec "Życie. Instrukcja obsługi"Postmodernizm nadal jest fajny. A Perec jest fajniejszy niż wielu innych postmodernistów. No i jaki szpan, taka gruba księga!

Bob Dylan, "Moje kroniki"
 Bo słuchać muzyki to każda głupia potrafi.

Swietłana Aleksijewicz "Wojna nie ma w sobie nic z kobiety"
NDwM dostrzega istnienie poza czystą literaturą także nieco tzw. prawdziwego życia. I: czytanie reportaży jest trendy.

Sylvia Plath "Szklany klosz"
Patrz pkt 6. A poza tym: która nie zna Plath, nie ma prawa mianować się NDwM. Nie i już.

piątek, 23 września 2011

Majtki bez rozcięcia w kroku albo mam problem z Klaudyną

Mam problem z Klaudyną. Ta tytułowa bohaterka klasycznej pozycji literatury perwersyjnej, cyklu o Klaudynie autorstwa niezrównanej Colette, przyprawia mnie o istny ból głowy. Nie wiem bowiem, czy uznać ją na równi z Pippi czy Anią z Zielonego Wzgórza za ikonę literatury dziewczyńskiej i poniekąd wzór do naśladowania, czy też – wręcz przeciwnie – potępić i skazać na zapomnienie. Dobra, żartuję. W życiu nie dałabym żadnej z książek z serii o Klaudynie dziewczynce w wieku odpowiednim do czytania książek o Pippi*.

Klaudyna ma lat piętnaście i uczy się w wiejskiej szkole. Mieszka w malowniczym miasteczku-wiosce Montigny, gdzie całymi dniami hasa po lasach, co jest jej ulubionym zajęciem. Drugim ulubionym zajęciem Klaudyny jest prowadzenie perwersyjnych, sadystycznych gierek ze wszystkimi dookoła. Bo musicie wiedzieć, że Klaudynka jest ponadprzeciętnie inteligentna, pyskata, nieźle oczytana (głównie w literaturze uważanej za nieodpowiednią dla jej wieku), wcale ładna i – jakkolwiek fatalnie by to nie zabrzmiało w odniesieniu do piętnastolatki, ale to specyfika powieści – bardzo pociągająca, szczególnie dla dużo starszych mężczyzn i koleżanek o skłonnościach do, hm, poddaństwa. Lolita beta, słowem: trzęsie wszystkimi.

Niby-dzienniki Klaudyny, jakimi są Klaudyna w szkole i Klaudyna w Paryżu to lektura niezwykle wciągająca, choć i włosy na głowie jeży. Jeśli cokolwiek może nam się skojarzyć z żeńskim oddziałem wiejskiej szkoły opisywanej przez narratorkę, to tylko stado wilczyc, gotowych zagryźć się za byle drobiazg. Ponadto kobiecy światek to pole szalejącej autodestrukcji: dziewczynki z lubością jedzą i piją rzeczy, które są absolutnie niejadalne (wymienić warto choćby rozmaite artykuły papiernicze). Każdy, nawet najdrobniejszy mankament ciała jest natychmiast dostrzegany i bezlitośnie piętnowany. Szkoła jest sceną wielu wydarzeń, z molestowaniem seksualnym włącznie, najrzadziej widzimy tam rzetelną naukę. Dziewczynki gryzą się, biją, drapią, kopią, całują, obserwują romans nauczycielek i romansują między sobą, a przy okazji, właściwie mimochodem, przygotowują się do egzaminu nauczycielskiego (taak, te złote czasy, gdy nauczycielką zostawało się w wieku lat szesnastu). Klaudyna zdaje go, oczywiście, bardzo dobrze. Wkrótce potem przenosi się do Paryża, gdzie, oczywiście, jedyną dalszą jej edukacją jest edukacja sentymentalna do zaręczyn włącznie.

Brzmi to okropnie i właściwie byłoby zupełnie okropne, gdyby nie ogromna, przemożna witalność, jaka jest w tych dziewczynkach. Robią odrażające nieraz rzeczy (Łusia, zauroczona Klaudyną dziewczynka, zostaje kochanką-utrzymanką własnego starego i obleśnego wuja), ale zawsze kieruje nimi chęć osiągnięcia czegoś więcej. Chcą czegoś, to sięgają po to. A poza tym nie są uroczymi dziewczątkami-laleczkami; przypominają raczej Marysię z Kieszonkowego atlasu kobiet Chutnik. To diablątka, a to jest bardzo ożywcze w literaturze z początku XX wieku. Z drugiej strony ich energia, właściwie czyste libido rozmaicie kanalizowane, nakierowana jest z reguły na podobanie się i uwodzenie, ewentualnie na podporządkowywanie sobie innych zamiast na jakąkolwiek działalność twórczą. A to nie jest krzepiące. Trudno nie myśleć o głównej bohaterce jako o postaci stworzonej, by starzy faceci  gustujący w młódkach mieli o czym fantazjować. A jednak nie da się odmówić jej uroku, a zwłaszcza - wspaniałego, ciętego poczucia humoru i zmysłu obserwacji. I ciężko jej nie lubić.

Czytałam: Colette, Klaudyna w szkole. Klaudyna w Paryżu, przeł. K. Dolatowska, Warszawa 1975.


* A poznańska księgarnia Bookarest umieściła wznowioną ostatnio Klaudynę w szkole w dziale "literatura dziecięca". Serio.

niedziela, 18 września 2011

Uwagi na marginesach Sagi o wiedźminie

Jak już napisałam poprzednio, przed chwilą [notka pisana 16 IX wieczorem] skończyłam trzecie czytanie Sagi o wiedźminie (ach, to jeszcze z czasów, gdy „Saga” nie równała się „Zmierzchowi”) Andrzeja Sapkowskiego. Otarłam łzy, zaparzyłam sobie melisę na uspokojenie i zasiadłam do komputera.

Trzeba Wam wiedzieć, że o ile podczas ostatniej lektury – gimnazjalnej chyba – złamała mnie dopiero wzmianka o mignięciu płowego warkocza Milvy w finałowej scenie (pamiętam to jak dziś), tak teraz z narastającą intensywnością chlipałam przez ostatnich kilka rozdziałów. Powodem tego może być przybór doświadczenia życiowego bądź moje tabletki hormonalne, tak czy siak fakt trzeba odnotować in plus nastrojotwórczych zdolności ASa polskiej fantasy.

Co różni lekturę człowieka 22-letniego od lektury człowieka nastoletniego? Cóż, z pewnością nie tylko metry bieżące łez. Przede wszystkim szczerze zdziwiło mnie, i to jest myśl przewijająca się przez całość procesu czytania, jak bardzo liberalno-lewicowy jest nastrój Sagi (to zabawne, bo wydawało mi się, że szczytowy punkt ideologicznego Sturm und Drangperiode osiągnęłam w gimnazjum, a potem już stopniowo mądrzałam). Tych siedem (liczę z opowiadaniami) tomów to jakby jeden wielki pean na cześć bycia porządnym człowiekiem, solidnej roboty i działania raczej drogą eliminacji różnych „zeł” niż buńczucznych czynów moralnego superherosa in spe. A przy tym mamy tu cały wachlarz tematów, które są wciąż żywe w dyskursie lewicowym: od globalnego ochłodzenia (słynne Białe Zimno) i degradacji środowiska, poprzez aborcję i rodziny rekonstruowane aż po rasizm. A to tylko drobna część. I wszystko to potraktowane jest – jako rzekłam – z solidną dozą trzeźwego liberalnego podejścia. Wow.

Dalej: od czasów gimnazjalnych przeczytałam niejedną książkę fantasy i naprawdę doceniam to, że Sapkowski wykreował świat tak żywy, że prawie namacalny. Bo sorry – szanuję choćby przysłowiowego Tolkiena, ale go nie lubię, bo pisał bajki i alegorie. A u Sapkowskiego wszystko żyje, jest funkcjonującym organizmem ze swoimi systemami i obiegami, zdrowiem i chorobami (przykład: Krajobraz był typowo powojenny. Wśród pól wyrastały ni z tego ni z owego mogiły i kurhany, wśród bujnej wiosennej trawy bielały czerepy i szkielety. Na przydrożnych drzewach wisieli wisielcy, przy drogach, czekając na śmierć głodową, siedzieli nędzarze. Pod lasem, czekając, aż nędzarze osłabną, siedziały wilki). Jeśli Sapkowski opisuje wojnę, to nie jest to mityczne starcie Dobra ze Złem, bo u niego i to Zło ma jakieś swoje uzasadnione racje, i Dobro nieraz brzydko pachnie. Tak samo jest zresztą z bohaterami i bohaterkami: nie znajdziesz takiej postaci, która nie ma na swoim koncie niczego, czego powinna się wstydzić. Strasznie to banalnie brzmi, pewnie, ale kto czytał Sapka ten wie, że nie opisuje on inkarnacji idei, tylko istoty, które mają idee.

Ponadto nie można nie cenić Sapkowskiego za doskonałą postmodernistyczną grę z rozmaitymi kliszami fantastyki i literatury w ogóle. Nieraz spotykamy coś, co skądś znamy, ale przewrotnie odmienione: elfy nie są takie super, jak zawsze były, leśna chatynka może okazać się siedliszczem pedofila-ludojada, światem rządzą nie Żydzi i masoni, a czarodziejki, błędni rycerze błądzą za żołd i tak dalej. A i finałowa scena z barką trąci jakby Tolkienem, czyż nie? Nie ona jedna zresztą. Że nie wspomnę o absolutnie boskiej przeróbce bajek i baśni, jaką są tomy Ostatnie życzenie i Miecz przeznaczenia. No i o kryptocytatach. Wymieniać można długo, a wniosek jest jeden: Saga to nie tylko świadectwo talentu, ale i nadzwyczajnej erudycji.

À propos trącenia: ogromną, ogromną i po raz trzeci ogromną zaletą Sagi jest unikanie tego, czego nie znoszę choćby w powieściach Pratchetta: łatwych analogii. To nie jest tak, że – jak nieraz próbowano sugerować – Sapkowski przeniósł nasz świat do świata fantasy. On twórczo wykorzystał elementy naszej rzeczywistości, by w rzeczywistość fantasy ją wcielić. I tak wielka wojna Północy i Nilfgaardu to nie jest po prostu II wojna światowa, tylko wszystkie wojny po trochu; pogrom w Rivii to nie jest Jedwabne, tylko ekstrakt ze wszystkich pogromów. Elfy, krasnoludy i niziołki to nie są Żydzi, tylko „po prostu” mniejszości; Oxenfurt to nie jest tak sobie Oxford – to sama idea Akademii. Czego jak czego, ale języka ezopowego tutaj nie uświadczysz. Nie w takiej formie, do jakiej jesteśmy przyzwyczajone.

Następna rzecz, wynikająca właściwie z poprzedniej, to rzadkie posługiwanie się prostackimi aluzjami do współczesności. Jest to rzecz bardzo śliska i bardzo łatwo jest mi się zrazić do powieści fantasy, która coś takiego uskutecznia. Przez „prostackie aluzje do współczesności” rozumiem np. czytelne nawet dla idiotów odtwarzanie pewnych popularnych w danym czasie memów bądź aluzje do znanych aktualnie postaci. Pod niewprawnym piórem zmienia się to w żenadę, koszmar i w ogóle pisarstwo Pilipiuka. Na szczęście Sapkowski unika tego, pozwalając sobie na sporadyczne wyraźniejsze aluzje (Krasnolud – zapluty karzeł zdrady). Pewnie, niektóre postaci wykazują cechy, na podstawie których można próbować doszukać się ich odpowiedników w rzeczywistości - ale nie mają one przy okazji jakichś baaardzo subtelnie sugestywnych imion typu Bill The Gate. (Nie lubię Pratchetta. Bardzo.)

Zapewne Sadze można coś zarzucić. Szczerze powiedziawszy: nie wiem, co. Dla mnie to utwór fantasy idealny. Cykl, który po prostu trzeba pokochać, bez względu na preferencje czytelnicze. Jedno z najwyższych osiągnięć polskiej prozy lat 90. i zdecydowanie najwyższe osiągnięcie polskiej fantasy (są tacy, którzy uważają, że lepsza jest Trylogia husycka tegoż ASa. Nie zgadzam się: Saga, w przeciwieństwie do Trylogii, trzyma poziom od początku do końca). I co jeszcze? Może to, że na własnych palcach jestem w stanie policzyć książki, które przeczytałam trzy razy. A w tym siedem należy do cyklu wiedźmińskiego.

Czytałam: A. Sapkowski, Saga o wiedźminie i opowiadania (tj. Ostatnie życzenie, Miecz przeznaczenia, Krew elfów, Czas pogardy, Chrzest ognia, Wieża Jaskółki, Pani Jeziora), Warszawa 1992 – 1999.

sobota, 17 września 2011

Efekt bierności*

Nie mam jakoś serca do tej recenzji. Właśnie skończyłam czytać – po raz trzeci w życiu – Sagę o wiedźminie, i to o niej chciałabym się rozpisać, ale postanowiłam, że muszę wrzucać więcej tekstów o książkach nowych. I postanowiłam też, jeszcze przed zakończeniem Sagi, że napiszę o tej właśnie.

Do Imigracji Kai Malanowskiej podeszłam trochę jak do jeża. Nie czytałam jej okrzyczanego naprawdę dobrym debiutu, Drobnych szaleństw dnia codziennego. Czytałam za to parę wywiadów z autorką, w których opowiadała o swojej depresji i o tym, jak pisanie pomogło się jej z depresji podźwignąć itd. Nie wzruszyło mnie to ani trochę, jeśli chodzi o stosunek do twórczości Malanowskiej, bo jestem zwolenniczką rozdzielania życia i literatury, zazwyczaj. Takie wyznania nieraz są też traktowane jako handicap, jako wymówka: „o, patrzcie: napisałem taką to a taką książkę, może i jest do niczego, ale w trakcie pisania ząb przestał mnie boleć i dlatego ta książka zmieniła moje życie”. Toteż byłam ostrożna.

Pierwsze opowiadanie – Butterfly – obawy moje po części potwierdziło. Opowieść o warszawskim geju-drag queen-Azjacie wydała mi się wymuszona i mocno zalatywała latami 90., kiedy takie rzeczy pisało się, bo były rewolucyjne w swoim podejściu do Innego jako do legendarnego zwykłego człowieka (no nie no, łaaaał, ależ nowość). Językowo zresztą też tak se. Na szczęście dalej było lepiej: Poza słowami ujmuje zrezygnowaną czułością w portrecie ojca, Rozpuszczalność ciał stałych – ciekawym i żartobliwym rozpracowaniem tematu obsesji/fascynacji, Wakacje z Marytą – nieco absurdalnym nastrojem banalnej w sumie historyjki jakby miłosnej. Wszystkie opowiadania analizują sytuację egzystencjalną udawania (blurp twierdzi, że obcości – niech mu będzie, ale to nie wyczerpuje problemu). Wszystkie są zwierzeniami podmiotu, który imigruje wewnątrz siebie – i decyduje się na przerwanie gry ze światem bądź nie. Zazwyczaj nie. Nie ma tutaj wywrotowego potencjału; postacie płyną z prądem zdarzeń z błogimi uśmiechami wyrażającymi radość, że nie muszą podejmować decyzji czy – broń Boże – działania. Tak, tak, dobrze Wam się zdaje: widzę w tej książce to samo, co mnie tak denerwuje w wielu utworach nowej polskiej prozy: to, że można ją streścić w zdaniu „nadwrażliwa narratorka odkrywa nowe oblicze dnia codziennego”. Bleagh.

Całość całkiem dobra (i ładnie wydana – zawsze zwracam na to uwagę – choć z pewną manierą Krytyki Politycznej, której nie lubię – maniery, nie Krytyki), ale żeby od razu wietrzyć sensację? Zdecydowanie nie. To raczej dobrze wykonana robota, nawet z niejakimi przebłyskami talentu, i z dużą dozą dystansu, co też się chwali – ale nie jest to książka szczególnie wybitna. Raczej rozbudza nadzieje niż je spełnia. Zwłaszcza czytelniczka utworów (stosunkowo) młodych kobiet-gwiazd prozy - jak Justyna Bargielska, Natalia Fiedorczuk czy Sylwia Chutnik – może czuć pewien niedosyt, swego rodzaju niedopieszczenie. Powiedzmy zatem, że test drugiej książki Kaja Malanowska zalicza na mocne trzy plus. Cztery minus, jeśli ktoś gustuje w tego rodzaju prozie.  


Czytałam: K. Malanowska, Imigracje, Warszawa 2011.


* przywłaszczyłam sobie tytuł książki prof. Czaplińskiego. Jednej z moich ulubionych jego książek zresztą.

poniedziałek, 12 września 2011

O możliwości postklasycyzmu

Antyk po antyku Jacka Bocheńskiego był prezentem, jaki zrobiłam sobie na tegoroczny Dzień Dziecka. Jeszcze przed premierą zapowiadano, że to książka, w której Bocheński badać będzie sposoby funkcjonowania antyku we współczesności. Pomyślałam: ”Bocheński! Recepcja starożytności! Muszę to mieć! Huzzah!”. I kupiłam.

Nabyłam wówczas jeszcze dwie książki: Trans Manueli Gretkowskiej oraz Wojna nie ma w sobie nic z kobiety Swietłany Aleksijewicz. Wraz z kolejnymi powieściami Gretkowskiej moje czytanie jej ewoluuje chyba powoli z przyjemności poprzez wstydliwą przyjemność aż po lekki wstyd, więc na napisanie notki jakoś się nie zdobyłam. O Wojnie pisałam obszernie gdzie indziej. Pozostał Bocheński. To zresztą doskonały moment, ponieważ wciąż nie wiadomo, czy przejdzie do finałowej siódemki laureatów Nagrody Nike: a jeśli przejdzie, to czy dostanie nagrodę. Spieszmy się pisać recenzje, zanim posypią się one zewsząd.

 Ponieważ do książki dobrał się K. i bezczelnie przeczytał MOJĄ książkę zanim JA to zrobiłam, wiedziałam już mniej więcej, jaka jest tematyka tomu (i byłam trochę rozczarowana). Nie sugerowałam się jednak podczas lektury opinią K., albowiem odkąd przeczytał Boskiego Juliusza jest on zajadłym przeciwnikiem prozy Bocheńskiego. Miałam wątpliwości innej natury: po co taka książka w ogóle powstała? Czy ona jest potrzebna?

Przeczytawszy całość, odpowiadam: książka powstała z wewnętrznej potrzeby autora (to dość typowe, wiem: ale nie zawsze jest to jedyną motywacją). Nie jest światu szczególnie potrzebna. A jednak czyta się ją z przyjemnością i niejaką satysfakcją.

Antyk po antyku to zbiór siedmiu esejów, w których autor rozlicza się nie tyle z obecnością  starożytności we współczesnej kulturze w ogóle, ile z rolą, jaką odegrała ona w jego życiu pisarskim – a także w życiu literackim PRLu, poniekąd. Owszem, otwierający zbiór esej Rzeczy stare i nowe szeroko omawia sposób postrzegania starożytności na tle współczesności – i vice versa – jednak i tutaj Bocheński wyraźnie odnosi to do własnej sytuacji twórczej – sam zresztą stwierdza w jednym z kolejnych tekstów, że tamten esej jest próbą teoretycznego rozpracowania problemów, z których praktyczną stroną zmierzał się podczas pisania.

Rzeczy stare i nowe to naprawdę dobry, cieszący serce i umysł filolożki klasycznej esej – nie mam nic do dodania. Równie ciekawy, choć z innych względów, jest Z Herbertem w labiryntach, w którym Bocheński dokonuje karkołomnego wyczynu opisania Herberta-osoby zarazem z sympatią, lekką przyganą i – sine ira et studio. Na dobre jednak moją uwagę przykuły trzy ostatnie eseje, pomyślane jako „przypisy” do kolejnych części tzw. „trylogii rzymskiej” autora. Komentarze te są tyleż rzeczowe (a na pewno nie widzę w nich tak typowego dla tego rodzaju twórczości krygowania się i fałszywej skromności, ani też przechwalania się. To raczej relacja świadka niż „memuary”), co interesujące i obfitujące w anegdoty – ale bez popadania w gawędziarstwo, Bogu dzięki. Owo studium reakcji, jakie książki pisarza wywoływały w nim samym lub w czytelnikach i czytelniczkach, to jednocześnie właśnie obraz funkcjonowania antyku w świecie współczesnym. A doświadczenie autora pokazało, że opowieści o antyku mogą funkcjonować już niemal wyłącznie na prawach paraboli. Mówiąc wprost, według Bocheńskiego antyk umarł (s. 206).

Jakkolwiek drastycznie nie zabrzmiałoby powyższe stwierdzenie, spieszę wyjaśnić, że to nie jest książka napisana w tonie alarmistycznym. To nie rozdzierająca jeremiada sędziwego starca, który ubolewa nad tym, że kiedyś było lepiej. O nie: ogromną zaletą Bocheńskiego jest jego chłód w ocenach, mający zresztą odpowiednik w stylu. Wiemy, że jego namiętnością jest kultura klasyczna, ale w żadnym miejscu ta namiętność nie powoduje automatycznego obniżenia oceny wszystkiego, co do kultury antycznej nie należy. W tym właśnie racjonalizmie, w tej umiejętności wzniesienia się ponad rozmaite klisze myślowe czy językowe, a nawet własne przekonania, upatruję najwyższą wartość książki. W Bocheńskiego zdolności do rzeczowego stwierdzenia: Antyk, jaki w kulturze europejskiej istniał dzięki humanizmowi, przestał istnieć. (s. 207)

Ponieważ wkrótce skończy się szał na wampiry – bo ileż jeszcze mógłby trwać? – nawiążę do klasyki gatunku, by jednocześnie zilustrować pewną tezę i załapać się na trend. Niektóre z Was czytały zapewne Kroniki wampirów Anne Rice (lub oglądały Wywiad z wampirem) i pamiętają być może scenę, w której Louis, już w świecie współczesnym, objaśnia Lestatowi, że wampiry, by przeżyć, muszą się zmieniać wraz z czasami, w których żyją (bądź nie-żyją, jak kto woli). Dla istot nieśmiertelnych umiejętność takiego dostosowania się jest kluczowa, inaczej bowiem giną – lądują gdzieś na obrzeżach społeczności, a w końcu staczają się kompletnie. Mam wrażenie, że Bocheński posiadł tę cechę zaradnego wampira: zamiast próbować płynąć pod prąd historii, pod prąd rozwoju cywilizacji – poddaje mu się, choć nie bezkrytycznie. I dlatego właśnie zamienił swoją maszynę do pisania na laptopa; dlatego po osiemdziesiątce założył blog. Dlatego skonstatował śmierć antyku – i zasugerował możliwość jego istnienia w nowej formie. Może być niby-życie po życiu, może i niby-antyk po antyku.


Czytałam: J. Bocheński, Antyk po antyku, Warszawa 2010.

piątek, 9 września 2011

O mojej mało znanej słabości

Właściwie nie było wśród moich znajomych osoby, której nie zaskoczyłaby informacja, że od października zostanę dumną studentką filologii węgierskiej. Dziwnym trafem nikt nie wiedział o mojej wcale dawnej słabości do kultury węgierskiej.

Podejrzewam, że równie wiele osób zdziwiłoby się, gdybym powiedziała, że – gdyby trzymać się tych trochę sztucznych podziałów na literatury narodowe – w ścisłej czołówce moich ulubionych państw-dostarczycieli powieści są Stany Zjednoczone. O tak. Uwielbiam dobrą literaturę amerykańską. Ma w sobie jakieś nescio quid, którego zwykle nie posiadają literatury europejskie. Nie wiem, jak to nazwać: to jakieś zdystansowane okrucieństwo w narracji, w nastoju, w stylu. Trudno to opisać, to dość trzewne doznanie estetyczne: weźcie stare książki Stephena Kinga, praktycznie całego Cormaca McCarthy’ego i niewielką, niestety, spuściznę Sylvii Plath – i wyciągnijcie z nich wspólny mianownik – i to będzie właśnie to, o co mi chodzi.

Dlaczego o tym piszę? Bo właśnie skończyłam Niebieskiego ptaka Joyce Carol Oates, jednej z najwybitniejszych żyjących pisarek amerykańskich. A trzeba Wam wiedzieć, że uwielbiam powieści Oates – uważam je za absolutny majstersztyk. I tym razem ponadsiedemdziesięcioletnia Amerykanka mnie nie zawiodła.

Niebieski ptak (tytułowej piosenki możecie posłuchać na przykład tutaj) opowiada historię tajemniczej śmierci młodej (choć nie pierwszej młodości) wanna-be-piosenkarki i prowincjonalnej piękności Zoe Kruller. Historię poznajemy z dwóch krzyżujących się, powiedziałabym wręcz: symetrycznych perspektyw córki  mężczyzny oskarżonego o morderstwo Zoe oraz syna zamordowanej kobiety.

Kryminał, myślicie pewnie. Poniekąd tak: Oates jest mistrzynią wykorzystywania konwencji kryminału (bardzo swobodnie zresztą potraktowanej) do przedstawienia świata takich uczuć i myśli ludzkich, przy których zbrodnia-węzeł fabuły wydaje się dość zwyczajna i zdrowa. Ponadto autorka doskonale operuje narracją pierwszoosobową, co pozwala te wszystkie codzienne (tak!) dewiacje poznać niejako od środka – tak że w pewnym momencie czytelniczka czuje się jak terapeutka diagnozująca bohatera czy bohaterkę powieści. A jest co diagnozować: Niebieski ptak aż kipi od problemów i „zwyczajnych” patologii. Mamy tu kompleks Elektry, alkoholizm, masochizm, narkotyki, rasizm, prostytucję, mizoginię, toksyczne rodziny – cały katalog, opisany bez zdziwienia, prawie laboratoryjnie, na zasadzie: tak to jest, tak zawsze było, widać tak musi być. Nie dajmy się jednak zwieść pozornie zimnej krwi narratorki (w pierwszej osobie opisana jest Krista Diehl, córka domniemanego mordercy; syna ofiary, Aarona, poznajemy z perspektywy trzeciej osoby, o ile za taką uznać mowę pozornie zależną): jak wiele postaci Oates także i ona jest [uwaga, banał] targana namiętnościami. „Jest targana namiętnościami”, ale nie: „podnieca się” - i w tym właśnie tkwi mistrzostwo, z jakim Oates tworzy swoich bohaterów i bohaterki. Tworzy, dodajmy, trochę tak, jakby ich właściwie nie lubiła. Nie potrafię tego sądu uzasadnić, ale to się czuje.

Jeśli dodać do tego ostry jak brzytwa, precyzyjny język Oates, która metaforą czy porównaniem posługuje się oszczędnie i świadomie, wyłącznie w celu podkręcenia wyrazistości obrazu, oraz brak łatwych, krzepiących zakończeń czy optymistycznych przesłań – otrzymamy prozę jak pchnięcie nożem. Zdecydowanie zasługującą na Nobla, którego posiadaczka najbardziej uduchowionego wejrzenia współczesnej literatury (próbka obok) wciąż ma szansę się doczekać.


 Czytałam: Joyce Carol Oates, Niebieski ptak, Poznań 2010.
  

poniedziałek, 5 września 2011

O okładce zwodniczej a kłamliwej


Co ja sobie myślałam, gdy wypożyczałam Kobietę w historii i micie Jean-Paula Roux? Szczerze mówiąc, już nie pamiętam, ale okładka budziła zaufanie – w czarnej (czarnej! nie różowej, nie czerwonej, nie lila!) ramce fragment Szkoły ateńskiej Rafaela przedstawiający Hypatię z Aleksandrii. Aha – myślałam pewnie – oto dzieło, które, niczym ta okładka, będzie z historycznego tłumu facetów wyłuskiwać kobiety. Herstory, te sprawy, no cud-miód po prostu. Tymczasem powinna mi się zapalić czerwona – albo przynajmniej żółta – lampka na widok męskiego (podwójnie!) imienia. Ale się nie zapaliła.

Jak zapewne się domyślacie, dzieło mnie rozczarowało - miała być herstory, a był kobiecizm czystej wody. Aż szkoda tak potężnej erudycji (jakkolwiek obszernie i chyba nie bez pewnej złośliwości uzupełnianej w przypisach przez tłumaczkę) i drobiazgowych badań źródłowych na dzieło, które czyta się, jakby autor nie zauważył ponad stu lat rozwoju ruchów emancypacyjnych. Powiem tak: zniosę natrętne gadki typu „och, bo te kobiety to takie anioły, ale też i demony trochę”. Zniosę, że o dokonaniach wielu kobiet autor wypowiada się protekcjonalnie i z lekceważeniem. Zniosę, że cytowana literatura – podmiotu i przedmiotu - to w miażdżącej większości utwory innych mężczyzn. Zniosę, że autor ma zupełnie błędne przekonanie o roli niektórych kobiecych archetypów, a inne – ważne – pomija milczeniem. Zniosę już nawet to, że książka kończy się inwokacją do Maryi i słowem „amen” (serio!). Ale kiedy, cholera, facet wyraził się z DEZAPROBATĄ o ruchach próbujących powstrzymać barbarzyński zwyczaj obrzezania kobiet, no bo przecież to LUDOWA TRADYCJA – nie zniosłam. Dodajmy, że rzecz jest momentami niemiłosiernie egzaltowana – choć nie mogę powiedzieć, czyta się dobrze. Tylko dlaczego Roux nie nazwał swojej książki Męskie fantazmaty kobiecości w historii i micie - leksykon? Ileż nerwów i szkliwa na zębach by mi oszczędził!

Na koniec: zrobiłam króciutki risercz i okazało się – o czym zresztą mowa jest w książce – że Roux był (zmarł w zeszłym roku) turkologiem i specjalistą od kultur krajów islamskich. No cóż, to widać .


Czytałam: Jean-Paul Roux, Kobieta w historii i micie, Warszawa 2010.


PS
Przegapiłam pierwszą rocznicę istnienia bloga, ale lepiej późno niż wcale: wszystkim czytelniczkom i czytelnikom, wytrwale czytającym i komentującym moje długie, sporadyczne i nudne notki, bardzo dziękuję (i gratuluję cierpliwości). Na drugi rok istnienia Na Poczytaniu życzę sobie i Wam wielu dobrych książek do czytania, oczywiście.

środa, 24 sierpnia 2011

Zabić tę część w sobie, która jest patriarchatem*

Typowy problem czytelniczki-feministki: czy mają prawo podobać mi się utwory mniej lub bardziej seksistowskie, nieraz wręcz agresywnie mizoginiczne? Czy ładunek niechęci wobec kobiet obniża „obiektywną” wartość dzieła (i czym ta „obiektywna” wartość jest?)? Czy sympatia wobec autorów (będę posługiwać się raczej rodzajem męskim, bo choć nie brakuje kobiet niechętnych kobietom, to jednak mężczyźni w tym kółku nienawiści są frakcją dominującą) wyznających antyfeministyczne lub ogólnie antykobiece poglądy robi ze mnie złą feministkę? A może należy darować  autorom ze względu na czas, w którym tworzyli – i wybaczać tym, którzy dobrodziejstw emancypacji nie mieli szans zaznać, bo ich zwyczajnie nie dożyli? Jeśli tak, to co powinno być cezurą tego wolno lubić / nie wolno lubić? A jeśli nie, to czy należy odrzucić i potępić miażdżącą większość klasyki literatury? A może warto zaserwować handicap  dziełom „ogólnie” kiepskim, ale za to ortodoksyjnie feministycznym?

To tylko część pytań, jakie powinna zadać sobie świadoma feministka zainteresowana – bądź, jak w moim przypadku, zajmująca się „zawodowo” – literaturą. Bardzo przyjemnie byłoby stwierdzić, że potrafię jasno odpowiedzieć na choć jedno z nich – ale nie potrafię, niestety. Czasem zadanie ułatwiają mi sami pisarze: ociekające mizoginią dzieła to, jak większość powieści z tezą, przeważnie i tak kiepska literatura. Gorzej, gdy takie dzieła są dobre. Wybitne. Genialne. Jak dzieła Shakespeare’a: najpopularniejszego z największych mizoginów. Czy mam przekreślić całego Shakespeare’a z powodów ideologicznych?

Albo taka Musierowicz, którą ostatnio czytam (uznałam, że nieznajomość całości Jeżycjady jest bardziej gorsząca niż np. nieznajomość którejkolwiek z książek o przygodach Tomka wśród kogośtam – kwestia rachunku szans w grze-w-upokorzenie). Wiele tomów jej najsłynniejszego cyklu to doskonałe czytadła (w pozytywnym sensie), świetnie i z dużym zmysłem obserwacji, zwłaszcza obyczajowej, napisane. Cóż z tego, skoro to wyrób czekoladopodobny dla dziewcząt: z zewnątrz słodycz kobiecej wspólnoty, w środku trucizna reakcji. Z drugiej strony, powieści Kingi Dunin – zamierzone zresztą jako anty-Jeżycjada: ideologicznie słuszne, ale jakoś w tych powieściach mało literatury, a dużo – no właśnie – ideolo. A przecież lubię Dunin! Krzysztof Varga zaś, którego twórczość w większości lubię bardzo, choć nie bardzo potrafię czasem rozróżnić poszczególne powieści, wyznaje taki śmieszny, chłopaczkowaty seksizm na zasadzie „no bo te dziewczyny są głupie”. I tak dalej, i tak dalej. Mogłabym w sumie stworzyć wykres przedstawiający stosunek „poprawności” do „genialności” dzieł rozmaitych autorów i autorek (co wydaje się ciekawą rozrywką na pozostały miesiąc moich studenckich wakacji, więc może mi się nawet zachce?).

Nie śmiem nawet porównywać się z jedną z moich ulubionych profesjonalnych badaczek literatury, ale podobne pytania stawia sobie Inga Iwasiów w Rewindykacjach. Zauważa ona (a był to rok 2002, więc w sumie dawno temu – ale mam wrażenie, że duża część wniosków się nie przedawniła), że polska krytyka feministyczna skupia się raczej na analizowaniu i opisywaniu twórczości pisarek – także tych dotąd nieznanych lub zapomnianych, natomiast mniej uwagi poświęca genderowo-feministycznej rewizji kanonu (czyli – powiedzmy sobie szczerze – pisarstwa mężczyzn) oraz nowych dzieł pisarzy współczesnych. Książka Iwasiów ma być taką szuflą ziemi, która ten wielki dół częściowo zasypie.

Bardzo lubię styl Iwasiów: daleki zarówno od egzaltacji jak i od suchej pseudonaukowości (dwie typowe wady pisarstwa „humanistycznego”); nieraz ironiczny, ale nie na tyle, by zasugerować nienaukową pobłażliwość wobec przedmiotu opisu. Do tego Iwasiów pisze po prostu ciekawie, a wierzcie mi: to nie jest częste wśród literaturoznawców i –znawczyń. No i jest morderczo, potwornie, niesamowicie inteligentna; tak inteligentna, że aż jej tego zazdroszczę. Ani pod względem stylistycznym, ani merytorycznym książka więc mnie nie zawiodła, choć po kilkunastu recenzjach dał się zauważyć pewien schemat, mniej więcej taki: „czytałam, czytałam, ogólnie mi się podobało, ale coś mi nie pasowało… i nagle – wiem! W tej książce nie ma kobiet! No, ona w sumie jest taka sobie”.

Ten schemat, co ciekawe, daje odpowiedź na przynajmniej część pytań postawionych przeze mnie w pierwszym akapicie: nie można po prostu uznać książki za dobrą, jeśli jest – mniej lub bardziej świadomie – antyfeministyczna, a zwłaszcza antykobieca. Jest to zbrodnia nie do wybaczenia w świecie wewnątrz rewolucji feministycznej (mówię: wewnątrz, bo rewolucja wciąż trwa). Oczywiście, to nie mówi niczego o obowiązującym kanonie: czyli nadal nie wiemy, czy Sienkiewicza w końcu zostawić, czy może jednak wyrzucić. Pamiętajmy jednak, że do podstawowego (szkolnego) kanonu wchodzą nie tylko Kochanowski i Mickiewicz, ale także twórcy wciąż żyjący i tworzący albo zmarli całkiem niedawno. A kanonu – szkolnego – nie da się rozciągać w nieskończoność. Musimy więc, krytyczki zorientowane feministycznie, wykonać tę dobrą-krecią robotę: nie dajmy twórcom ignorującym emancypację wejść do kanonu. Niech w końcu zaczną się czasy, gdy radosna ignorancja w kwestiach genderowych zostanie uznana za istotną wadę (niekoniecznie jednak: grzech śmiertelny; jak mówiłam – wciąż się waham) dzieła. I to niewypowiedziane wprost wezwanie, jak sądzę, jest najbardziej krzepiącą myślą zawartą w dziełach takich jak książka Iwasiów.


* tytuł pochodzi z omawianej książki (s. 13)

Czytałam: Inga Iwasiów, Rewindykacje. Kobieta czytająca dzisiaj, Kraków 2002.

wtorek, 2 sierpnia 2011

O mojej maszynie do pisania


Właśnie wróciłam z serwisu maszyn - mojemu biedactwu urwała się taśma. Jesteście zatem świadkami tragedii.

czwartek, 28 lipca 2011

O dwóch zdradzonych dziewczynkach


To nie mógł być przypadek, że jednego dnia ufarbowałam włosy na rudo, kupiłam wydany niedawno ostatni tom mojej ukochanej serii o Ani z Zielonego Wzgórza i totalnie zepsułam potencjalnie genialny sernik (cóż, przynajmniej nie dodałam do niego kropel walerianowych).


Nadjedzony sernik-katastrofa: metafora ostatniej książki L. M. Montgomery

 Niedawno wróciłam do książek o Ani. Po latach czyta się je jeszcze lepiej. Przeczytałam co prawda tylko Anię z Zielonego Wzgórza i Anię z Avonlea (skądinąd najlepsze chyba tomy serii), ale to wystarczyło, by na nowo poczuć tamten klimat. Przede wszystkim: to jest dobrze, żywo napisane (pomijając egzaltowane opisy przyrody – ale niech tam, one też tworzą nastrój). Zwłaszcza pierwszy tom obfituje w celne zdania, które teraz – po latach – nasuwają mi skojarzenia jakby z Jane Austen.  Ponadto te książki to niesamowity miszmasz ideologiczny: z jednej strony mamy Anię, która jeszcze w I tomie z powodzeniem mogłaby kandydować na ikonę wczesnego feminizmu, z drugiej – rozmaite instancje hamujące i ograniczające rozwój dziewczyńskiej osobowości, niejako strażników i strażniczki „prawdziwej kobiecości” (tfu): choćby panią Małgorzatę Linde. Ta sama pani Linde zresztą poważnie interesuje się polityką – choć nie angażuje się w żywy już wówczas w Kanadzie ruch na rzecz przyznania kobietom praw wyborczych. Z jednej strony są Cuthbertowie, którzy uważają, że edukacja Ani jest najważniejsza – nawet do rzadkiego u kobiet na początku XX wieku magisterium; z drugiej strony – państwo Barry, którzy sądzą, że ich córce Dianie wystarczy tyle wiedzy, ile nabędzie w prowincjonalnej szkółce.  Z jednej strony mamy wiele empowering przykładów singielek (scil. „starych panien”), z drugiej: Montgomery robi wszystko, żeby te najfajniejsze okazy nagrodzić końcem staropanieństwa, czyli upragnionym (jak się okazuje) zamążpójściem (vide panna Lawenda). I tak dalej, i tak dalej. A ponadto zauważmy, że Ania przecież zostaje adoptowana przez dwoje ludzi żyjących de facto w związku partnerskim (Cuthbertowie są przecież rodzeństwem), tworząc z nimi nic innego, jak bardzo współczesną rodzinę rekonstruowaną. Do tego gdy Maryla adoptuje bliźnięta swojej dalekiej krewnej, a po śmierci męża na Zielone Wzgórze wprowadza się pani Linde, dom Cuthbertów staje się… prawdziwą kobiecą komuną! No dobra, to żart. Ale wiecie, o co mi chodzi. Podsumowując: tak to w swej najpopularniejszej serii Montgomery radośnie miesza postawę reakcyjną z tym, co nazywam pełzającą emancypacją.

W ostatnim numerze Wysokich Obcasów Extra Grażyna Plebanek w szkicu na temat Ani z Wyspy Edwarda napisała ostro: Montgomery udupiła Anię. Jakkolwiek rozumiem rozżalenie pisarki – też wolałabym, żeby Ania, zamiast wychodzić za Gilberta i rodzić jedno po drugim siedmioro dzieci, została sufrażystką i poświęciła się walce o prawa kanadyjskich kobiet (zapędy społecznikowskie ujawniła wszak już w II tomie, gdy z grupką przyjaciół założyła Towarzystwo Przyjaciół Avonlea) – daleka byłabym jednak od wyrokowania na podstawie tej akurat książki (trzy-cztery poprzednie tomy: jak najbardziej. Ale nie ten). Przyczyna jest prosta: ta książka wcale nie jest o Ani. Nie jest! Montgomery mnie oszukała. To zbiór opowiadań o ludziach z okolic Glen St. Mary, obficie (nuuuuudnoooo!) inkrustowany wtrętami na temat tego, jacy super-duper są Blythe’owie. Według książki ludzie ci oraz narrator(ka) mają w zwyczaju powoływać się na Blythe’ów – a zwłaszcza na panią Annę Blythe – w każdej sytuacji życiowej. Po ponad pięciuset stronach tekstów w stylu Radosne oczy Barbary Anny (…) zabłysły, gdy patrzyła na Pata, a na jej twarzy wykwitł szeroki, cudowny uśmiech, zupełnie jak u pani Blythe. (nawet nie musiałam kartkować książki, żeby to znaleźć – wystarczyło otworzyć na chybił-trafił) miałam szczerą ochotę wziąć siekierę i zamordować  nią całą ósemkę Blythe’ów (plus Zuzannę Baker). Do tego wstawki w formie „wieczorów”, czyli sztucznych dialogowych wtrętów – zapisów wieczorów, podczas których Ania czyta rodzinie swoją i Waltera poezję. Okropnie słabą, swoją drogą, ale konsekwentnie wprawiającą wszystkich słuchaczy w zachwyt.

W wyjątkowo trzeźwym i obiektywnym posłowiu do książki Benjamin Lefebvre ujął moje wrażenia tak, że sama bym tego lepiej nie zrobiła: Najwyraźniej Montgomery, nie potrafiąc lub nie chcąc napisać kolejnej powieści, postanowiła przejrzeć wcześniej wydane opowiadania (łącznie z kilkoma tekstami, których nie udało jej się opublikować), dopisać do nich wzmianki o rodzinie Blythe’ów i dołączyć do zbioru czterdzieści jeden własnych wierszy, po czym przypisać ich autorstwo Walterowi i Ani. Dodałabym, że kilka z tych opowiadań faktycznie nie zasługuje na wydanie, a kilka innych z powodzeniem można by wyrzucić także i z tego zbioru (np. po co w jednej książce aż dwa – a gdyby się uprzeć, to i trzy – opowiadania opierające się na prawie identycznym schemacie qui pro quo?). Co jednak najgorsze: większość z tych utworów to jakby moralizujące przypowiastki, niosące w sobie takie, ekhm, ekhm, postępowe mądrości jak: „dzieci potrzebują twardej męskiej ręki, inaczej nic dobrego z nich nie wyrośnie”, „kobiety uwielbiają być zdobywane”, „należy poprzestawać na małym i nie wygłupiać się z wybujałymi aspiracjami”, „postawa bierna i pokorna to gwarancja dobrego zamążpójścia” itd. Pierwsze opowiadanie – w którym zło i naprawdę wyjątkowa bitchiness zostają… nagrodzone – dawało pewną nadzieję. Kolejny przebłysk tejże nadziei dojrzałam w opowiadaniu, w którym bohaterka nie korzy się, lecz konsekwentnie trwa w swojej urazie (OK, uraza to nie jest bardzo pozytywne uczucie, ale przynajmniej daje oddech świeżego powietrza w tym słodkopierdzącym świecie). Potem już, już zacierałam ręce, gdy czytałam o dziewczynie z elit, która zamiast wychodzić za obrzydliwie bogatego, ale nieznanego sobie dziedzica, chce wyjść za ubogiego ogrodnika. Niestety, na samym końcu okazuje się, że ogrodnik to tenże dziedzic – chciał incognito wywiedzieć się, czy panna jest warta ożenku! Grr, mezaliansu nie będzie, grr, co za ulga, grr.

Najgorsze było to, że cały tom przeczytałam z myślą „no, w następnym opowiadaniu to już na pewno będzie coś faktycznie o Ani”. A tu – nie! Ania przewija się tylko w tle lub w rozmowach: jako doskonała matka, doskonała gospodyni, doskonała żona, doskonała piękność, doskonała swatka itd. Poza byciem obiektem porównań nie robi dosłownie NIC. No bo po co, prawda? Gdybym ja miała męża-lekarza i szóstkę dzieci, to też nic bym nie robiła, tylko siedziała i była obiektem zazdrości. Droga Lucy Maud Montgomery, bardzo mi przykro, że cierpiałaś na depresję i umarłaś od przedawkowania leków, ale oszukałaś mnie. Dla kasy za kolejną książkę zrobiłaś z mojej ukochanej Ani Shirley jakąś piekielną Bree Van de Kamp. Nie wybaczę.

Czytałam: Lucy Maud Montgomery, Ania z Wyspy Księcia Edwarda, Kraków 2011.

niedziela, 24 lipca 2011

O książkowych porządkach (fotoreportaż naiwny)

Przed chwilą udało mi się skończyć porządki na największej z moich półek z książkami. Akcja zajęła pięć godzin – każdą książkę z osobna przetarłam, przewietrzyłam, ułożyłam według rozmiaru i podzieliłam na kategorie: studia – beletrystyka polska vintage – beletrystyka zagraniczna vintage – literatura faktu i okolice – książki nowe nie-na-studia – feminizm i okolice. Przy okazji tego dość ogólnego podziału policzyłam mój dobytek i okazało się, że na tej jednej półce mam ok. 220 - 230 woluminów. Cóż, to naprawdę duża półka. 




Ponieważ żyjemy w czasach słuchania piosenek a nie płyt, z pewnością znacie to uczucie, kiedy szufla wrzuca coś w waszym odtwarzaczu i myślicie sobie: „Hm, niezłe. Ciekawe co to?”. Ja w każdym razie mam tak dość często. Podobnego uczucia doświadczyłam, sprzątając na półce: znalazłam mnóstwo książek, co do których w ogóle zapomniałam, że je mam. Po prawdzie to wręcz zdziwiłam się, że mam tyle potencjalnie świetnych pozycji, których nigdy nie czytałam, a mimo to kilka razy w tygodniu zjawiam się w jednej z bodaj sześciu bibliotek, do których jestem zapisana. Bez sensu? Ależ nie, to bardzo logiczne.

Rzecz w tym, że najczęściej kupuję/podkradam (z wystawianych w bibliotekach stoisk „książki za złotówkę”) książki, a potem ich nie czytam. Czytam książki wypożyczone z biblioteki, ponieważ one wyznaczają mi deadline: miesiąc na przeczytanie. Nie czytam własnych, skoro mam (przeważnie) kilkanaście wypożyczonych – bo przecież na czytanie własnych zawsze znajdę czas, prawda? Choćby na emeryturze. Czasem zdarzają się sytuacje, w których czytam kupioną/podkradzioną książkę od razu – np. gdy jest ona lekturą na studia albo nową pozycją mojego ulubionego autora czy autorki. Są to jednak sytuacje sporadyczne: zazwyczaj znoszę do domu nowe książki nie dlatego że ich potrzebuję, tylko dlatego że czuję, że po prostu muszę je mieć.

Wniosek z tego, że porządki – oprócz zamęczenia mnie prawie na śmierć, bo przerzucenie ponad dwustu książek to nie jest lekka robota – dostarczyły mi mnóstwa rozrywki. Poniżej kilka przykładów, które uznałam za w jakiś sposób reprezentatywne.

Po pierwsze: mam parę książek, o których co prawda wiedziałam, że je mam - i wiedziałam, skąd się na mojej półce wzięły – ale zupełnie o tym zapomniałam. I tak okazało się, że w moim księgozbiorze zaplątał się utwór Andrzeja Rodana – znanego tym, które widziały świetny film Mama, tata, Bóg i Szatan – o wdzięcznym tytule Okolice porno shopu.


Ponieważ ze względów bezpieczeństwa ułożyłam książki w kolumny według formatu (co pozwala mieć nadzieję, że nie posypią mi się na głowę, jak to się raz zdarzyło), po remanencie Rodan sąsiaduje z Lemem i Kuśniewiczem.

Ten Lem to zresztą ciekawa sprawa, bo o nim też zupełnie zapomniałam. A okazuje się, że to pierwsze wydanie (Iskry 1959), gratka dla podobnych mi lemofilek. Ciekawe, ile jeszcze mam takich białych kruków i nawet o tym nie wiem. BTW, Eden to jedna z moich ulubionych książek Lema, więc satysfakcja jest podwójna.



Nie znam francuskiego, ale kocham Simone de Beauvoir, więc te Les belles images też po prostu musiałam mieć. Na szczęście czytałam już to po polsku.


Zbieram książki z różnych miejsc. Ta potencjalnie fascynująca pozycja leżała swego czasu na takim, hm, płotku w moim akademiku. Nigdy jej nie przeczytałam, więc dopiero przy sprzątaniu zauważyłam znajdującą się na czwartej stronie okładki wyraźną deklarację ideologiczną poprzedniego właściciela bądź właścicielki.




Uwielbiam książki z obrazkami. Przy okazji porządków odkryłam zresztą u siebie ślady mojej dawnej pasji zbierania starych, pięknie ilustrowanych książek dla dzieci (mam np. urocze Narodziny obłoczka Sztaudyngera). Burkę, która bynajmniej nie jest dla dzieci, przywiozłam z tegorocznej wizyty u rodziny w Stuttgarcie. Jest rozbrajająca – miałam ją pokazywać wszystkim znajomym, ale jakoś zeszła mi z oczu.


Znalazłam też parę książek z mojego politycznego Sturm und Drang Periode: przykład poniżej. (Nie, nie uważam, że Michnik jest komunistą, wstrętne prawaki. Po prostu chwyciłam takie dwa tomy!)


 Jak zwykle z przyjemnością spojrzałam na potrójny autograf na moim egzemplarzu genialnego Kieszonkowego atlasu kobiet Sylwii Chutnik. Pani Sylwia podpisała się na nim trzy razy, na trzech różnych spotkaniach autorskich, odpowiednio: dla mnie, mojej matki i mojej siostry. Ha.


I tyle - żeby nie mnożyć przykładów ponad potrzebę. A tak wygląda efekt końcowy. Jak na mnie: zatrważająco podobny do obrazu wyjściowego, tyle że lżejszy o jakiś kilogram kurzu. I uporządkowany.