niedziela, 24 lipca 2011

O książkowych porządkach (fotoreportaż naiwny)

Przed chwilą udało mi się skończyć porządki na największej z moich półek z książkami. Akcja zajęła pięć godzin – każdą książkę z osobna przetarłam, przewietrzyłam, ułożyłam według rozmiaru i podzieliłam na kategorie: studia – beletrystyka polska vintage – beletrystyka zagraniczna vintage – literatura faktu i okolice – książki nowe nie-na-studia – feminizm i okolice. Przy okazji tego dość ogólnego podziału policzyłam mój dobytek i okazało się, że na tej jednej półce mam ok. 220 - 230 woluminów. Cóż, to naprawdę duża półka. 




Ponieważ żyjemy w czasach słuchania piosenek a nie płyt, z pewnością znacie to uczucie, kiedy szufla wrzuca coś w waszym odtwarzaczu i myślicie sobie: „Hm, niezłe. Ciekawe co to?”. Ja w każdym razie mam tak dość często. Podobnego uczucia doświadczyłam, sprzątając na półce: znalazłam mnóstwo książek, co do których w ogóle zapomniałam, że je mam. Po prawdzie to wręcz zdziwiłam się, że mam tyle potencjalnie świetnych pozycji, których nigdy nie czytałam, a mimo to kilka razy w tygodniu zjawiam się w jednej z bodaj sześciu bibliotek, do których jestem zapisana. Bez sensu? Ależ nie, to bardzo logiczne.

Rzecz w tym, że najczęściej kupuję/podkradam (z wystawianych w bibliotekach stoisk „książki za złotówkę”) książki, a potem ich nie czytam. Czytam książki wypożyczone z biblioteki, ponieważ one wyznaczają mi deadline: miesiąc na przeczytanie. Nie czytam własnych, skoro mam (przeważnie) kilkanaście wypożyczonych – bo przecież na czytanie własnych zawsze znajdę czas, prawda? Choćby na emeryturze. Czasem zdarzają się sytuacje, w których czytam kupioną/podkradzioną książkę od razu – np. gdy jest ona lekturą na studia albo nową pozycją mojego ulubionego autora czy autorki. Są to jednak sytuacje sporadyczne: zazwyczaj znoszę do domu nowe książki nie dlatego że ich potrzebuję, tylko dlatego że czuję, że po prostu muszę je mieć.

Wniosek z tego, że porządki – oprócz zamęczenia mnie prawie na śmierć, bo przerzucenie ponad dwustu książek to nie jest lekka robota – dostarczyły mi mnóstwa rozrywki. Poniżej kilka przykładów, które uznałam za w jakiś sposób reprezentatywne.

Po pierwsze: mam parę książek, o których co prawda wiedziałam, że je mam - i wiedziałam, skąd się na mojej półce wzięły – ale zupełnie o tym zapomniałam. I tak okazało się, że w moim księgozbiorze zaplątał się utwór Andrzeja Rodana – znanego tym, które widziały świetny film Mama, tata, Bóg i Szatan – o wdzięcznym tytule Okolice porno shopu.


Ponieważ ze względów bezpieczeństwa ułożyłam książki w kolumny według formatu (co pozwala mieć nadzieję, że nie posypią mi się na głowę, jak to się raz zdarzyło), po remanencie Rodan sąsiaduje z Lemem i Kuśniewiczem.

Ten Lem to zresztą ciekawa sprawa, bo o nim też zupełnie zapomniałam. A okazuje się, że to pierwsze wydanie (Iskry 1959), gratka dla podobnych mi lemofilek. Ciekawe, ile jeszcze mam takich białych kruków i nawet o tym nie wiem. BTW, Eden to jedna z moich ulubionych książek Lema, więc satysfakcja jest podwójna.



Nie znam francuskiego, ale kocham Simone de Beauvoir, więc te Les belles images też po prostu musiałam mieć. Na szczęście czytałam już to po polsku.


Zbieram książki z różnych miejsc. Ta potencjalnie fascynująca pozycja leżała swego czasu na takim, hm, płotku w moim akademiku. Nigdy jej nie przeczytałam, więc dopiero przy sprzątaniu zauważyłam znajdującą się na czwartej stronie okładki wyraźną deklarację ideologiczną poprzedniego właściciela bądź właścicielki.




Uwielbiam książki z obrazkami. Przy okazji porządków odkryłam zresztą u siebie ślady mojej dawnej pasji zbierania starych, pięknie ilustrowanych książek dla dzieci (mam np. urocze Narodziny obłoczka Sztaudyngera). Burkę, która bynajmniej nie jest dla dzieci, przywiozłam z tegorocznej wizyty u rodziny w Stuttgarcie. Jest rozbrajająca – miałam ją pokazywać wszystkim znajomym, ale jakoś zeszła mi z oczu.


Znalazłam też parę książek z mojego politycznego Sturm und Drang Periode: przykład poniżej. (Nie, nie uważam, że Michnik jest komunistą, wstrętne prawaki. Po prostu chwyciłam takie dwa tomy!)


 Jak zwykle z przyjemnością spojrzałam na potrójny autograf na moim egzemplarzu genialnego Kieszonkowego atlasu kobiet Sylwii Chutnik. Pani Sylwia podpisała się na nim trzy razy, na trzech różnych spotkaniach autorskich, odpowiednio: dla mnie, mojej matki i mojej siostry. Ha.


I tyle - żeby nie mnożyć przykładów ponad potrzebę. A tak wygląda efekt końcowy. Jak na mnie: zatrważająco podobny do obrazu wyjściowego, tyle że lżejszy o jakiś kilogram kurzu. I uporządkowany.




5 komentarzy:

  1. Ledwo pokazałem Ci ilu ludzi trafia na mojego bloga po wpisaniu w Google "Porno z karzełkami"/"Porno Hamlet", a Ty już robisz notę z "Okolicami porno shopu" :)

    OdpowiedzUsuń
  2. A wiesz, że nawet o tym nie pomyślałam? Co prawda hasła wyszukiwane nie wskazują na korelację, ale faktycznie, nagle liczba wejść wzrosła lawinowo (jak na NP) :D.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja się muszę za książki rodziny kiedyś zabrać i dopiero odkrycia będą...
    Mnie nawet biblioteka nie ratuje. Przedłużam, lecę do okienka, znowu przedłużam...Teraz większośc kupionych nadal leży, bo czytam zaległości z bibliotek. Inna rzecz, że ja wolna czytam, jeszcze inna, że mam wrażenie, że historyczne się wolniej czyta...
    A półka imponująca.
    Pomimo studiowania historii wcale nie jestem konserem najstarszych wydań. Tj. w archiwum oczywiście zachwycę się starodrukiem i niejeden bym przeczytał...ale jeśli chodzi np. o Lema czy książki z czasów PRLu to wolę czytać te nowe w twardych okładkach i bardziej przyjaznej czcionce niż rozpadające się klejone z lat 70tych i 80tych pisane malutkim druczkiem...

    Inna sprawa to przypisy, będące w nowszych ksiązkach. Nasze pokolenie jest, hm - głupsze? I przypisów potrzebuje. Czytałem kiedyś Żeromskiego z powojennego wydania czy Sienkiewicza z PRLu. Tam nie wytłumaczą, co to "roztruchan" czy co oznacza to coś, co ktoś powiedział po francusku a ma ważne znaczenie dla dialogu. Dlatego ceniłem wkurzające polonistki wydawnictwo GREG - nie za to, że dołącza streszczenia do lektur, ale za to że tak bogato okrasza je przypisami...
    Choć nie każda nowa książka przypisy ma. Jednak w porównaniu ze starymi w nowszych jest pod tym względem lepiej. Oczywiście po części świadczy to, że ogólniej mamy mniejszą erudycję niż poprzednie pokolenia, ale brak przypisów wcale jej nie zwiększy.
    Pozostaje jeszcze dowiadywanie się samodzielne, ale jak jestem w toku książki to nie chce mi się odrywać, a później zapominam, co miałem sprawdzić...

    OdpowiedzUsuń
  4. Z tymi przypisami to słuszna uwaga: dla redaktorki książki odpowiedni dobór słów i fraz, które trzeba wytłumaczyć w przypisie, to musi być mordęga. I nawet nie tylko chodzi o to, że jesteśmy głupsi, Kacprze (choć trudno się z Tobą nie zgodzić, że mniej jest obecnie erudytów i erudytek w starym stylu), tylko o to, że książki jako twory językowe się starzeją. I tak najzwyczajniejszy na świecie dla człowieka XIX wieku "roztruchan" staje się czarną magią dla człowieka wieku XXI. Sama ostatnio czytałam książkę, której bohater "usiadł przy tabletce". W pierwszej chwili pomyślałam, że to halucynacja chorego psychicznie bohatera - na szczęście przypis wytłumaczył mi, że "tabletką" nazywało się kiedyś mały stolik...

    O, i ja też strasznie wolno czytam! Do tego im dalej w studia, tym wolniej - może masz to samo? :)

    OdpowiedzUsuń
  5. No tak, językowe starzenie to też prawda. Również języków obcych...
    Zabawne z tą tabletką, też mi się zdarza tak z niektórymi słowami i zazwyczaj staram się wyciągać z kontekstu.
    Nie wiem, czy im dalej, tym wolniej - może po prostu dopiero na studiach spostrzegłem się, że czytam wolniej od innych. Ogólnie jednak czas czytania jest podobny - choć dochodzą rozmaite czynniki, np. bełkot telewizora przeszkadza.

    OdpowiedzUsuń