czwartek, 23 czerwca 2011

Krótka historia pewnej miłości

Nie pamiętam już okoliczności, w których sięgnęłam po pierwszą książkę Stani... stop. Ta historia nie może się tak zacząć. Chciałam uniknąć patosu, ale już trudno - cios gumowym kurczakiem zniosę z godnością. To od początku.

Byłam małą dziewczynką - najwyżej pięcioletnią, pewnie młodszą. W sypialni rodziców znalazłam żółtą książkę, a w niej niesamowite rysunki. Widok postaci z urwaną nogą wspierającej się na kulach wstrząsnął mną do głębi (it's a cliché!, ale to prawda!): nigdy go nie zapomniałam. Jezu, nie wyobrażacie sobie, jak mi tego robota - bo robot to był, to było widać - było strasznie żal. Chyba nie przesadzę, jeśli powiem, że to była jedna z wyraźniejszych emocji mojego dzieciństwa: żal, że ten robot taki biedny i z urwaną nogą. Ej, byłam naprawdę małym dzieciakiem, tak? Nie śmiać się! 

Dobrych parę lat później, już jako zapalona czytelniczka w wieku gimnazjalnym, postanowiłam odszukać książkę, która mnie tak okrutnie skrzywdziła. W dzielnicowej bibliotece trafiłam na nią szybko, nie pamiętam już nawet - sama czy z pomocą bibliotekarki. Domyślacie się? Oczywiście:

[Obrazek wzięty bez pytania z miejsca, na które wskazuje URL]

Cyberiada Stanisława Lema, z legendarnymi ilustracjami Daniela Mroza. To czytała kilka lat wcześniej moja mama (fanka sci-fi, jak się okazało). To ta książka była źródłem mojej dziecięcej traumy - i mojej młodzieńczej fascynacji. Czy muszę dodawać, że nie minęło wiele czasu do chwili, gdy przeczytałam wszystko, co z Lema oferowała nasza biblioteka?

Bardzo długo miałam taką jazdę, że Lem umrze. Wiecie: za każdym razem, gdy dowiadywałam się o śmierci jakiejś znanej osoby, myślałam: "no tak, Lem będzie następny". Co nie zmienia faktu, że gdy pewnego razu - a był to 27 III 2006 r. - wróciłam ze szkoły i usłyszałam od matki Tę Straszną Nowinę - nie mogłam uwierzyć. No bo JAK TO? Swoją drogą: o tym, że zwagarowałam ze szkoły (pierwszy raz w życiu!), by pojechać na pogrzeb, rodzice dowiedzieli się dopiero kilka lat później.

Napisałam "trauma z dzieciństwa", zabawmy się więc w psychoanalizę. Wiem, że już było dość rzewnie, ale sorry. Otóż tak się fatalnie - okropnie - koszmarnie zdarzyło, że dorastałam pozbawiona  bezcennej instytucji: dziadka. Właściwie chorowałam na swego rodzaju kompleks dziadka (Boże, dziękuję ci, że nie sięgnęłam wówczas po książki Musierowicz; jakże inne byłoby teraz moje życie). Gdy patrzę na to z perspektywy czasu, dobrze wiem, że kiedyś (chyba do dziś, nie oszukujmy się) Lem był dla mnie takim zastępczym dziadkiem. No. 

Nie myślcie jednak, że piszę to wszystko, żeby wycisnąć z Was łzy, czytelnicy i czytelniczki. Piszę to tutaj, bo parę tygodni temu z okazji zajęć z historii literatury polskiej powtórzyłam lekturę Solaris  (zajęcia wypadły beznadziejnie, btw). I wiecie co? Natchnęło mnie to do stworzenia uniwersalnej, zawsze działającej, odpowiedniej dla każdego gatunku literackiego klasyfikacji książek. Ciekawe, czy ktoś przede mną na to wpadł? Otóż słuchajcie: wszystkie książki można przyporządkować do jednej z dwóch grup:

I. Książki, które stawiają pytania,
II. Książki, które dają odpowiedzi.

I tyle. Proste, azaliż nie? Nie muszę chyba dodawać, że Solaris jest genialną reprezentantką grupy I, skądinąd w ogóle - imho - lepszej. Gdy myślę o książkach, które dają odpowiedzi, pierwszym, co przychodzi mi do głowy, jest twórczość Kalicińskiej. Choć nie tylko: wrzuciłabym tu też bitników, Coelho, Sienkiewicza, Żeromskiego, Kochanowskiego, Horacego...

Solaris to zagadka. Nie pytajcie mnie, co ja przez to rozumiem. Niby-ocean wymyka się moim ułomnym (z pamięcią o Lemie chciałoby się napisać: białkowym), ludzkim klasyfikacjom. Żadna hipoteza nie wytrzymuje w starciu z planetą Solaris. I dobrze. Bo gdy zrozumiemy Solaris - przestaniemy być ludźmi.

Czytałam: S. Lem, Solaris, Warszawa 2008.