środa, 16 października 2013

Zrób sobie zombie

Zdarza mi się ostatnio wracać do książek, które już kiedyś czytałam. Zazwyczaj tego nie robię - bo choć podobno ideałem lektury polonistycznej jest lektura wielokrotna, i choć rzekomo lepiej znać na wylot jedną książkę niż powierzchownie przeczytać ich wiele, zawsze przedkładałam przyjemność zapoznania się z czymś nowym nad wgryzanie się w tekst już znany.

(Powroty, tak. Wiecie, co jest dobrą metaforą powrotu? Zombie.)

Cmętarz zwieżąt Stephena Kinga przeczytałam już mniej więcej sto lat temu, w mojej horrorowej fazie przypadającej na dość długi okres na przełomie dzieciństwa sensu stricte i wieku dojrzewania. Nie wiem doprawdy, jak to możliwe, że w wieku, powiedzmy, 11 lat mogłam z flegmą oglądać najbardziej przerażające filmy, a teraz nawet średniej klasy horrory powodują u mnie napady paniki i bezsenność. Przeczytałam w tym radosnym czasie mojej młodości praktycznie całego Kinga, jaki był w naszej osiedlowej bibliotece (a było tego, co ciekawe, więcej niż jest obecnie w centralnej wypożyczalni Raczyńskich!) i mimo chwilowych fascynacji Lovecraftem czy Poe'em uważałam go - i do dziś uważam - za mojego ulubionego twórcę literatury grozy. Cóż, nie jestem w tym względzie jakoś szczególnie oryginalna.

Teraz, kiedy skończyłam studia, mogę powiedzieć głośno: czytam książki prawie wyłącznie ze względu na zawarte w nich idee, więc dopóki powieść nie jest boleśnie żałosna od strony warsztatowej, jestem w stanie wiele wybaczyć - o ile cała reszta mi się podoba. Jestem fanką Żeromskiego, pamiętacie? O Kingu zaś często mówi się, że jest pisarzem pomysłu, ale nie wykonania: Cmętarz nie potwierdza tej opinii, moim zdaniem. Styl jest - za co cenię Kinga - po amerykańsku przyjemnie przezroczysty, z pewną skłonnością do napawania się szczególnie udanymi frazami czy obrazami: łatwo można poznać momenty, w których King pomyślał "oh fuck, to jest dobre!" właśnie po tym, że będą się potem powtarzać jak refren.

To, co w Cmętarzu ciekawe, to wykorzystanie motywu zombie nie jako narzędzia do postawienia diagnozy społecznej (jak w klasycznej Nocy żywych trupów czy w święcącym triumfy serialu The Walking Dead, bardzo dobrym choć okropnie... nieuświadomionym feministycznie), lecz jako emanacji stanów psychicznych bohatera. Pod tym względem podobna jest raczej do ghost stories, w których nawiedzające bohaterów i bohaterki duchy stanowią metaforę - ogólnie rzecz biorąc - pracy żałoby. Interesującą wariacją jest też dodanie czynnika sprawstwa, czy może raczej pokusy sprawstwa: czy gdybyś miał/a szansę przywrócić życie swoim (niedawno) zmarłym, zrobił/a/byś to? Bohater odpowiada entuzjastycznym "TAK!", oczywiście. 

W kwestii żałoby/melancholii/postawy człowieka wobec śmierci King niczego nowego nie odkrywa (ale i nie nudzi), za to w przewrotny sposób robi z tej klimatycznej (nie powiem, utrudniła mi nieco chodzenie do toalety w środku nocy) powieści o żywych trupach studium na temat męskości i ojcostwa. Powtarzające się (wspominałam o refreniczności prozy Kinga?) zdania Ziemia serca mężczyzny jest kamienista. Mężczyzna uprawia na niej to, co zdoła, i opiekuje się tym są tyleż powiązane z akcją powieści (kamienista ziemia indiańskiego cmentarza, który ma taką zabawną właściwość, że to, co na nim pochowano, ożywa i wraca do osoby, która je pogrzebała), co z jednym z  ulubionych typów męskich Kinga: znękanym ojcem rodziny. Bo choć to zmagająca się z dziecięcą traumą żona głównego bohatera zdaje się mieć największy problem z pogodzeniem się z obecnością śmierci (odmawia nawet chodzenia na pogrzeby), tak naprawdę to właśnie mężczyźni okażą się niezdolni do zaakceptowania straty. Czy mówiłam już, że istnienie tego cmentarzyska to najwyraźniej "męska tajemnica"?

Podobno sam King był przerażony kierunkiem, w jakim zmierzała jego (oparta na wątkach autobiograficznych - wierzcie lub nie) powieść, i niechętnie zgodził się na jej dokończenie i publikację. A jeżeli fakt, że jest to książka, która przeraziła mistrza horroru, nie świadczy o jej potencjale straszenia, to co mogłoby?


(Podpowiedź: zombie dzieci. Ugh.)


Czytałam: S. King, Cmętarz zwieżąt, Warszawa 2013.

czwartek, 17 stycznia 2013

O czytaniu dzienników (cudzych)

Właściwie nie wiem, czego się spodziewałam, sięgając po dziennik Susan Sontag. Chyba chciałam zobaczyć ten wielki mózg od kuchni, czy coś w tym rodzaju; a może liczyłam na to, że właśnie wielkość od kulis  okaże się śmiesznie mała, że będę miała tę satysfakcję, o której Lem pisał, że to "jakby widzieć Jezusa zakatarzonego"?...

Głupio i bez sensu, moim skromnym zdaniem, jest pisać recenzje dzienników i listów - tekstów, które często powstają bez intencji upublicznienia. Albo inaczej: łatwo jest napisać "mówię wam, to świetny dziennik" o takim, który jest istotnie bardzo dobrze napisany, mimo prawdopodobnego braku woli autorki/autora, by kiedykolwiek rzecz wydać. Ale co zrobić, jeśli czytany tekst okazuje się taki sobie, wręcz słaby, kulawy i nużący? Jak napisać "to kiepska książka" o czymś, co może tylko za sprawą złośliwego żartu losu trafiło na półki księgarskie zamiast na strych, do kosza na śmieci lub wręcz do kominka?...

Jak się domyślacie, nie zachwycił mnie szczególnie wydany niedawno przez Karakter I tom dzienników Susan Sontag. To zbiór zapisków, które zadowolić mogą chyba głównie zapalone (napalone?) voyeurystki: choć nie można im ująć pewnej wartości, powiedzmy, psychopoznawczej. O, tak, mówię wam: gdyby Sontag miała konto na Facebooku, byłaby jedną z tych osób, które regularnie informują świat o tym, co właśnie jedzą na obiad. Tylko po co nam ta wiedza?

Paradoksalnie, ciekawsza jest pierwsza połowa książki - czternastoletnia Sontag była bardziej ogarnięta niż dwudziestoczteroletnia Ew., straszne - a potem zaczyna się nużące, monotonne i umiarkowanie oryginalne jojczenie na temat seksu (lesbijskiego;dla niektórych może to być zachętą). Czyta się nieźle i szybko, nie mówię, że nie - ale jeśli ktoś liczy na to, że odkryje, jak się zostaje jedną z najbardziej wpływowych myślicielek XX wieku, to - przynajmniej po lekturze tego tomu (planowane są trzy) - musi zadowolić się implikowaną odpowiedzią "możliwie rzadko myć włosy". Dość frustrujące.

Nie jest moim zamiarem - a czuję, że w to zabrnęłam - dyskredytowanie doświadczenia Sontag czy też - o zgrozo! - próba oceny jej osoby na podstawie tego, co przeczytałam, bo wyczuwam w tym pułapkę narracji mizoginicznej i antyemancypacyjnej ("Niby taka mądrala, a ostatecznie jednak tylko zwykła kobieta"). Zastanawia mnie raczej - nie wiem, czemu nie napisałam o tym na samym początku - jaki fascynujący rodzaj sadomasochizmu kierował synem pisarki, Davidem Rieffem, gdy zdecydował się wydać tak ewidentnie intymne zapiski matki mimo - jak sam przyznaje - żadnych przesłanek sugerujących, że ona sama planowała to zrobić. Nie przekonuje mnie zawarte we wstępie tłumaczenie w stylu "nie powiedziała, że chce, ale kto ją tam wie, może i chciała?" (zwłaszcza że Rieff wykazuje wobec matki postawę, którą nazwałabym pasywno-agresywnym kompleksem Edypa). O ile czasem dobrze jest ignorować wyraźną wolę twórcy czy twórczyni (dzięki wam, gwałciciele ostatniej woli, za moją ukochaną Eneidę!), o tyle tutaj uznanie braku zakazu za pozwolenie nie wniosło niczego szczególnego do historii literatury, kultury czy czego tam. Po raz pierwszy chyba na tym blogu muszę napisać: spokojnie możecie tego nie czytać. 

A Susan Sontag jest jedną z najbardziej wpływowych myślicielek XX wieku.


Czytałam: Susan Sontag, Odrodzona. Dzienniki, tom 1. 1947-1963, przedmowa D. Rieff, przeł. D. Żukowski, Kraków 2012.