czwartek, 28 lipca 2011

O dwóch zdradzonych dziewczynkach


To nie mógł być przypadek, że jednego dnia ufarbowałam włosy na rudo, kupiłam wydany niedawno ostatni tom mojej ukochanej serii o Ani z Zielonego Wzgórza i totalnie zepsułam potencjalnie genialny sernik (cóż, przynajmniej nie dodałam do niego kropel walerianowych).


Nadjedzony sernik-katastrofa: metafora ostatniej książki L. M. Montgomery

 Niedawno wróciłam do książek o Ani. Po latach czyta się je jeszcze lepiej. Przeczytałam co prawda tylko Anię z Zielonego Wzgórza i Anię z Avonlea (skądinąd najlepsze chyba tomy serii), ale to wystarczyło, by na nowo poczuć tamten klimat. Przede wszystkim: to jest dobrze, żywo napisane (pomijając egzaltowane opisy przyrody – ale niech tam, one też tworzą nastrój). Zwłaszcza pierwszy tom obfituje w celne zdania, które teraz – po latach – nasuwają mi skojarzenia jakby z Jane Austen.  Ponadto te książki to niesamowity miszmasz ideologiczny: z jednej strony mamy Anię, która jeszcze w I tomie z powodzeniem mogłaby kandydować na ikonę wczesnego feminizmu, z drugiej – rozmaite instancje hamujące i ograniczające rozwój dziewczyńskiej osobowości, niejako strażników i strażniczki „prawdziwej kobiecości” (tfu): choćby panią Małgorzatę Linde. Ta sama pani Linde zresztą poważnie interesuje się polityką – choć nie angażuje się w żywy już wówczas w Kanadzie ruch na rzecz przyznania kobietom praw wyborczych. Z jednej strony są Cuthbertowie, którzy uważają, że edukacja Ani jest najważniejsza – nawet do rzadkiego u kobiet na początku XX wieku magisterium; z drugiej strony – państwo Barry, którzy sądzą, że ich córce Dianie wystarczy tyle wiedzy, ile nabędzie w prowincjonalnej szkółce.  Z jednej strony mamy wiele empowering przykładów singielek (scil. „starych panien”), z drugiej: Montgomery robi wszystko, żeby te najfajniejsze okazy nagrodzić końcem staropanieństwa, czyli upragnionym (jak się okazuje) zamążpójściem (vide panna Lawenda). I tak dalej, i tak dalej. A ponadto zauważmy, że Ania przecież zostaje adoptowana przez dwoje ludzi żyjących de facto w związku partnerskim (Cuthbertowie są przecież rodzeństwem), tworząc z nimi nic innego, jak bardzo współczesną rodzinę rekonstruowaną. Do tego gdy Maryla adoptuje bliźnięta swojej dalekiej krewnej, a po śmierci męża na Zielone Wzgórze wprowadza się pani Linde, dom Cuthbertów staje się… prawdziwą kobiecą komuną! No dobra, to żart. Ale wiecie, o co mi chodzi. Podsumowując: tak to w swej najpopularniejszej serii Montgomery radośnie miesza postawę reakcyjną z tym, co nazywam pełzającą emancypacją.

W ostatnim numerze Wysokich Obcasów Extra Grażyna Plebanek w szkicu na temat Ani z Wyspy Edwarda napisała ostro: Montgomery udupiła Anię. Jakkolwiek rozumiem rozżalenie pisarki – też wolałabym, żeby Ania, zamiast wychodzić za Gilberta i rodzić jedno po drugim siedmioro dzieci, została sufrażystką i poświęciła się walce o prawa kanadyjskich kobiet (zapędy społecznikowskie ujawniła wszak już w II tomie, gdy z grupką przyjaciół założyła Towarzystwo Przyjaciół Avonlea) – daleka byłabym jednak od wyrokowania na podstawie tej akurat książki (trzy-cztery poprzednie tomy: jak najbardziej. Ale nie ten). Przyczyna jest prosta: ta książka wcale nie jest o Ani. Nie jest! Montgomery mnie oszukała. To zbiór opowiadań o ludziach z okolic Glen St. Mary, obficie (nuuuuudnoooo!) inkrustowany wtrętami na temat tego, jacy super-duper są Blythe’owie. Według książki ludzie ci oraz narrator(ka) mają w zwyczaju powoływać się na Blythe’ów – a zwłaszcza na panią Annę Blythe – w każdej sytuacji życiowej. Po ponad pięciuset stronach tekstów w stylu Radosne oczy Barbary Anny (…) zabłysły, gdy patrzyła na Pata, a na jej twarzy wykwitł szeroki, cudowny uśmiech, zupełnie jak u pani Blythe. (nawet nie musiałam kartkować książki, żeby to znaleźć – wystarczyło otworzyć na chybił-trafił) miałam szczerą ochotę wziąć siekierę i zamordować  nią całą ósemkę Blythe’ów (plus Zuzannę Baker). Do tego wstawki w formie „wieczorów”, czyli sztucznych dialogowych wtrętów – zapisów wieczorów, podczas których Ania czyta rodzinie swoją i Waltera poezję. Okropnie słabą, swoją drogą, ale konsekwentnie wprawiającą wszystkich słuchaczy w zachwyt.

W wyjątkowo trzeźwym i obiektywnym posłowiu do książki Benjamin Lefebvre ujął moje wrażenia tak, że sama bym tego lepiej nie zrobiła: Najwyraźniej Montgomery, nie potrafiąc lub nie chcąc napisać kolejnej powieści, postanowiła przejrzeć wcześniej wydane opowiadania (łącznie z kilkoma tekstami, których nie udało jej się opublikować), dopisać do nich wzmianki o rodzinie Blythe’ów i dołączyć do zbioru czterdzieści jeden własnych wierszy, po czym przypisać ich autorstwo Walterowi i Ani. Dodałabym, że kilka z tych opowiadań faktycznie nie zasługuje na wydanie, a kilka innych z powodzeniem można by wyrzucić także i z tego zbioru (np. po co w jednej książce aż dwa – a gdyby się uprzeć, to i trzy – opowiadania opierające się na prawie identycznym schemacie qui pro quo?). Co jednak najgorsze: większość z tych utworów to jakby moralizujące przypowiastki, niosące w sobie takie, ekhm, ekhm, postępowe mądrości jak: „dzieci potrzebują twardej męskiej ręki, inaczej nic dobrego z nich nie wyrośnie”, „kobiety uwielbiają być zdobywane”, „należy poprzestawać na małym i nie wygłupiać się z wybujałymi aspiracjami”, „postawa bierna i pokorna to gwarancja dobrego zamążpójścia” itd. Pierwsze opowiadanie – w którym zło i naprawdę wyjątkowa bitchiness zostają… nagrodzone – dawało pewną nadzieję. Kolejny przebłysk tejże nadziei dojrzałam w opowiadaniu, w którym bohaterka nie korzy się, lecz konsekwentnie trwa w swojej urazie (OK, uraza to nie jest bardzo pozytywne uczucie, ale przynajmniej daje oddech świeżego powietrza w tym słodkopierdzącym świecie). Potem już, już zacierałam ręce, gdy czytałam o dziewczynie z elit, która zamiast wychodzić za obrzydliwie bogatego, ale nieznanego sobie dziedzica, chce wyjść za ubogiego ogrodnika. Niestety, na samym końcu okazuje się, że ogrodnik to tenże dziedzic – chciał incognito wywiedzieć się, czy panna jest warta ożenku! Grr, mezaliansu nie będzie, grr, co za ulga, grr.

Najgorsze było to, że cały tom przeczytałam z myślą „no, w następnym opowiadaniu to już na pewno będzie coś faktycznie o Ani”. A tu – nie! Ania przewija się tylko w tle lub w rozmowach: jako doskonała matka, doskonała gospodyni, doskonała żona, doskonała piękność, doskonała swatka itd. Poza byciem obiektem porównań nie robi dosłownie NIC. No bo po co, prawda? Gdybym ja miała męża-lekarza i szóstkę dzieci, to też nic bym nie robiła, tylko siedziała i była obiektem zazdrości. Droga Lucy Maud Montgomery, bardzo mi przykro, że cierpiałaś na depresję i umarłaś od przedawkowania leków, ale oszukałaś mnie. Dla kasy za kolejną książkę zrobiłaś z mojej ukochanej Ani Shirley jakąś piekielną Bree Van de Kamp. Nie wybaczę.

Czytałam: Lucy Maud Montgomery, Ania z Wyspy Księcia Edwarda, Kraków 2011.

niedziela, 24 lipca 2011

O książkowych porządkach (fotoreportaż naiwny)

Przed chwilą udało mi się skończyć porządki na największej z moich półek z książkami. Akcja zajęła pięć godzin – każdą książkę z osobna przetarłam, przewietrzyłam, ułożyłam według rozmiaru i podzieliłam na kategorie: studia – beletrystyka polska vintage – beletrystyka zagraniczna vintage – literatura faktu i okolice – książki nowe nie-na-studia – feminizm i okolice. Przy okazji tego dość ogólnego podziału policzyłam mój dobytek i okazało się, że na tej jednej półce mam ok. 220 - 230 woluminów. Cóż, to naprawdę duża półka. 




Ponieważ żyjemy w czasach słuchania piosenek a nie płyt, z pewnością znacie to uczucie, kiedy szufla wrzuca coś w waszym odtwarzaczu i myślicie sobie: „Hm, niezłe. Ciekawe co to?”. Ja w każdym razie mam tak dość często. Podobnego uczucia doświadczyłam, sprzątając na półce: znalazłam mnóstwo książek, co do których w ogóle zapomniałam, że je mam. Po prawdzie to wręcz zdziwiłam się, że mam tyle potencjalnie świetnych pozycji, których nigdy nie czytałam, a mimo to kilka razy w tygodniu zjawiam się w jednej z bodaj sześciu bibliotek, do których jestem zapisana. Bez sensu? Ależ nie, to bardzo logiczne.

Rzecz w tym, że najczęściej kupuję/podkradam (z wystawianych w bibliotekach stoisk „książki za złotówkę”) książki, a potem ich nie czytam. Czytam książki wypożyczone z biblioteki, ponieważ one wyznaczają mi deadline: miesiąc na przeczytanie. Nie czytam własnych, skoro mam (przeważnie) kilkanaście wypożyczonych – bo przecież na czytanie własnych zawsze znajdę czas, prawda? Choćby na emeryturze. Czasem zdarzają się sytuacje, w których czytam kupioną/podkradzioną książkę od razu – np. gdy jest ona lekturą na studia albo nową pozycją mojego ulubionego autora czy autorki. Są to jednak sytuacje sporadyczne: zazwyczaj znoszę do domu nowe książki nie dlatego że ich potrzebuję, tylko dlatego że czuję, że po prostu muszę je mieć.

Wniosek z tego, że porządki – oprócz zamęczenia mnie prawie na śmierć, bo przerzucenie ponad dwustu książek to nie jest lekka robota – dostarczyły mi mnóstwa rozrywki. Poniżej kilka przykładów, które uznałam za w jakiś sposób reprezentatywne.

Po pierwsze: mam parę książek, o których co prawda wiedziałam, że je mam - i wiedziałam, skąd się na mojej półce wzięły – ale zupełnie o tym zapomniałam. I tak okazało się, że w moim księgozbiorze zaplątał się utwór Andrzeja Rodana – znanego tym, które widziały świetny film Mama, tata, Bóg i Szatan – o wdzięcznym tytule Okolice porno shopu.


Ponieważ ze względów bezpieczeństwa ułożyłam książki w kolumny według formatu (co pozwala mieć nadzieję, że nie posypią mi się na głowę, jak to się raz zdarzyło), po remanencie Rodan sąsiaduje z Lemem i Kuśniewiczem.

Ten Lem to zresztą ciekawa sprawa, bo o nim też zupełnie zapomniałam. A okazuje się, że to pierwsze wydanie (Iskry 1959), gratka dla podobnych mi lemofilek. Ciekawe, ile jeszcze mam takich białych kruków i nawet o tym nie wiem. BTW, Eden to jedna z moich ulubionych książek Lema, więc satysfakcja jest podwójna.



Nie znam francuskiego, ale kocham Simone de Beauvoir, więc te Les belles images też po prostu musiałam mieć. Na szczęście czytałam już to po polsku.


Zbieram książki z różnych miejsc. Ta potencjalnie fascynująca pozycja leżała swego czasu na takim, hm, płotku w moim akademiku. Nigdy jej nie przeczytałam, więc dopiero przy sprzątaniu zauważyłam znajdującą się na czwartej stronie okładki wyraźną deklarację ideologiczną poprzedniego właściciela bądź właścicielki.




Uwielbiam książki z obrazkami. Przy okazji porządków odkryłam zresztą u siebie ślady mojej dawnej pasji zbierania starych, pięknie ilustrowanych książek dla dzieci (mam np. urocze Narodziny obłoczka Sztaudyngera). Burkę, która bynajmniej nie jest dla dzieci, przywiozłam z tegorocznej wizyty u rodziny w Stuttgarcie. Jest rozbrajająca – miałam ją pokazywać wszystkim znajomym, ale jakoś zeszła mi z oczu.


Znalazłam też parę książek z mojego politycznego Sturm und Drang Periode: przykład poniżej. (Nie, nie uważam, że Michnik jest komunistą, wstrętne prawaki. Po prostu chwyciłam takie dwa tomy!)


 Jak zwykle z przyjemnością spojrzałam na potrójny autograf na moim egzemplarzu genialnego Kieszonkowego atlasu kobiet Sylwii Chutnik. Pani Sylwia podpisała się na nim trzy razy, na trzech różnych spotkaniach autorskich, odpowiednio: dla mnie, mojej matki i mojej siostry. Ha.


I tyle - żeby nie mnożyć przykładów ponad potrzebę. A tak wygląda efekt końcowy. Jak na mnie: zatrważająco podobny do obrazu wyjściowego, tyle że lżejszy o jakiś kilogram kurzu. I uporządkowany.




poniedziałek, 18 lipca 2011

O dystopii, która zjada własny ogon

Ustalmy pryncypia: 451o Fahrenheita Raya Bradbury’ego to z pewnością książka „raczej ważna niż raczej dobra”. Jest w niej mnóstwo nieścisłości (niepalne domy ulegają spaleniu!), psychologicznych dróg na skróty (przemiana bohatera dokonuje się w tempie więcej niż ekspresowym) i bombastycznego stylu (Drzewa w górze z suchym szelestem spuściły swój suchy deszcz). A jednak pomysł, który ją nakręca, jest niesamowity: w jego świecie specjalnie powołane oddziały tzw. strażaków zajmują się paleniem książek, by żadna niepokorna myśl nie zbłądziła pod strzechy – co ma się przyczynić do zapewnienia powszechnego spokoju i szczęśliwości. Ponieważ krytyczne myślenie zostało zakazane, intelektualiści powoli wymierają - bądź tworzą intelektualną partyzantkę (dosłownie! w lasach!). A nad tym wszystkim wisi widmo atomowej zagłady, jak to w powieściach sci-fi z lat pięćdziesiątych.  

 Nie mam wątpliwości, że Bradbury napisał beletrystyczne rozwinięcie idei, które zawarł Jose Ortega y Gasset w Buncie mas (nazwisko filozofa pada zresztą pod koniec: jedna z „żywych książek” to właśnie jego dzieło). Nastąpiło to, co dzieje się teraz choćby w Polsce: zbuntowały się masy, które nie chcą być niepokojone całym tym książkowym hokus-pokus, bo wolą w spokoju oglądać Taniec z gwiazdami (u Bradbury’ego to show Białego Klauna). Dobra, straszny banał: tyle wie nawet ten, kto książki nigdy nie czytał . Napiszę więc o czym innym.

Otóż u Bradbury’ego interesujące jest to, jak przyrost samoświadomości głównego bohatera, Guya Montaga, łączy się z odzyskaniem kontroli nad własnym ciałem. Początkowo Montag postrzega swoje zachowania jako „moje ręce zrobiły”, „nogi prowadziły mnie”, „oczy zwróciły się ku”, natomiast im bardziej zdaje sobie sprawę z ogromu dotychczasowej nieświadomości, tym bardziej odzyskuje kontrolę nad swoim ciałem. Interesujące: zacznij myśleć, przestaniesz być robotem? Czy może raczej: bez czytania nie ma pełni człowieczeństwa? 

Co jednak najsmutniejsze, w tej książce intelektualiści nie dość, że pochwalają przemoc, to jeszcze najwyraźniej są na tyle słabi i niezaradni, że być może faktycznie lepiej byłoby skazać ich na wyginięcie? Argument o miażdżącej przewadze liczebnej mas powinien być nieistotny dla tego, kto uważa, że dysponuje ogromną potęgą inteligencji i erudycji? Gdzie byli intelektualiści, gdy zaczęto palić pierwsze książki? Schowali się, pisze Bradbury. Well. No to chyba są sami sobie winni, czyż nie tak? I, co najważniejsze: czy możliwość westchnienia "jaka piękna katastrofa!" usprawiedliwia niezaangażowanie?


Czytałam: Ray Bradbury, 451o Fahrenheita, przeł. A. Kraska,Warszawa 1993.

czwartek, 7 lipca 2011

Piłsudski 2.0

Wczoraj obejrzałam z mamą Przypadek Kieślowskiego. Choć jestem głęboko przekonana, że wszystkie to już widziałyście po pięć razy, pokrótce przypomnę: student medycyny Witek (Bogusław Linda parę lat starszy ode mnie), któremu dopiero co umarł ojciec (przekazując ostatnie słowa: – Nic nie musisz. – Czego nie muszę? – Niczego.), biegnie na pociąg do Warszawy. I tutaj historia się roztraja: poznajemy trzy wersje jego dalszych losów - różne w zależności od tego, czy Witek dobiegnie, czy też nie.  

Wnioski nienowe, jak sądzę: człowiek uwikłany jest w miliardy tego rodzaju przypadków, które niejednokrotnie decydują o całym przyszłym życiu jednostki. Przypadek jest tutaj główną zasadą kompozycyjną fabuły (jeśli można to tak nazwać; coś mi się wydaje, że nie): przypadkiem zostawione na biurku klucze, przypadkowa wizyta u starszej pani, przypadkowy seks. A na koniec: wielkie memento przypadku - przypadek jako fatum (pojęcia fatum i przypadku, jakkolwiek pozornie sprzeczne, doskonale się zgadzają: można to udowodnić nawet na przykładzie greckich tragedii). No, nie mogę więcej powiedzieć o zakończeniu, bo to będzie spoiler. Wracając jednak do koncepcji losu: spostrzeżenie, że wszechświat jest deterministyczny, ale chaotyczny, jest nienowe – za to wykorzystanie tej koncepcji, by pokazać zamotanie jednostki w polityczne zależności ciężkich lat siedemdziesiąto-osiemdziesiątych, zadecydowało o wybitności filmu (który ma gwiazdkę jakości mojego Mighty And Powerful Promotora jako najlepszy jego zdaniem film tego reżysera). Słowem: niech te, co jeszcze nie obejrzały, koniecznie obejrzą.

Podobna koncepcja losu - tutaj ponadjednostkowego, zwanego dalej „historią” – występuje w zbiorze opowiadań Xavras Wyżryn i inne fikcje narodowe rzekomej reinkarnacji Stanisława Lema: Jacka Dukaja. Temat "dlaczego nie uważam Dukaja za następcę Lema?" to materiał na osobną notkę. Ale: długo musiałabym pisać, gdybym chciała opisać wszystkie zawarte w tomie utwory, skupię się więc na tytułowym Xavrasie.

Kocham historie alternatywne (i steampunk! Ale tu nie ma steampunku...). A ta jest genialna: zastanawialiście się kiedyś, co by było, gdyby się tak Polacy kiedyś na serio wzięli do odzyskiwania niepodległości? Na serio: łącznie z takimi subtelnymi środkami jak wysadzenie Moskwy atomówką? Tytułowy Xavras Wyżryn – który i z temperamentu, i z wyglądu jest, jak dla mnie, takim Piłsudskim, jaki Piłsudski nigdy nie był - to człowiek, który od urodzenia wygląda, jakby miał krew na rękach (mutacja pigmentu skóry). Jest terrorystą i watażką (nazwijmy go „partyzantem”), który nie cofnie się przed niczym, by doprowadzić do odzyskania niepodległości Polski, która w 1996 roku nadal jest pod rosyjską okupacją. I nie cofa się: a dlaczego może się nie cofać, tego znowu nie powiem, bo za spoilery powinno się obcinać paluchy. 

Dodam jeszcze, że Dukaj rozprawia się z naszymi narodowymi kompleksami przedmurzo-mesjasza narodów w sposób, który mi wyjątkowo odpowiada, czyli bez szczególnego pastwienia się nad polską cepeliadą (nie żebym uważała, że nie ma się nad czym pastwić: po prostu - ileż można?). I powiem, że pomysł połączenia dwóch archetypicznych dla polskości postaci: Wodza i Wieszcza jest genialny. Ge-nial-ny. A wszystko to oparte właśnie na mojej ulubionej wizji świata, głoszącej, że tenże jest – jak już pisałam – deterministyczny, ale chaotyczny. Wiecie: motyl w Amazonii machając skrzydełkami może wywołać tornado na drugiej półkuli itd.

Jedno, co u Dukaja mnie nie zachwyca, to porównania; tak kiepskie nieraz, że nie przebaczyłabym ich nawet internetowym dyletantom pseudopisarskim – a co dopiero pisarzowi, którego wydaje Wydawnictwo Literackie! (które puściło do druku książkę, w której jest „hojny” przez „ch”… Sic transit gloria mundi…) Próbka: (…) mimo iż nie zdjął swych okularów, czarnych jak krzyk kruka. No błaagaam.

Na koniec: Dukaj pisze o wieszczu w utworze, w którym obficie cytuje wiersze Zbigniewa Herberta. Cóż, nie mogę się nie zgodzić.

Czytałam: J. Dukaj, Xavras Wyżryn i inne fikcje narodowe, Kraków 2004.

poniedziałek, 4 lipca 2011

O nieznanej książce znanego poety

Skończyłam sesję, obroniłam licencjat, wywiązałam się ze wszystkich czasochłonnych zobowiązań - nadchodzą tłuste miesiące Na Poczytaniu. Miałam nawet nadzieję, że ta notka będzie pierwszą w historii bloga "drugą notką miesiąca” (vide Archiwum po prawej), ale znienacka zrobił się lipiec - i przepadło. Nic to.

Na dziś wybrałam dla Was smakowity kąsek. Otóż po raz kolejny już przekonałam się, że warto zwracać uwagę na  absolutnie-nic-nie-mówiące tytuły książek (a nieraz i nazwiska autorów/autorek) wzmiankowane w podręcznikach do historii literatury polskiej, tzw. dużych cegłach*. Ucząc się do egzaminu natrafiłam na uwagę o fantastycznej powieści pod tytułem Dwa końce świata, której autorem jest nie kto inny, a znany i lubiany (choć spośród skamandrytów chyba najbardziej zapomniany) poeta Antoni Słonimski.

Napisałam „powieść”, a to chyba za duże słowo (choć przysięgłabym, że posłużył się nim autor podręcznika): wspomniany utwór jest raczej dużym (120 stron) opowiadaniem. Traktuje o tym, jak to pewnego dnia niejaki Hans Retlich (czytaj w lusterku) ogłosił, że za niecały miesiąc dokona zagłady całej ludzkości za pomocą tajemniczych Niebieskich Promieni. Mianuje się nowym Noem i zapowiada, że jego metoda będzie skuteczniejsza niż tandetnie urządzony przez żydowskiego boga legendarny potop. Dodam, że rzecz dzieje się w roku 1950, wyszła w 1937 - wiecie, o co chodzi? Potem wydarza się dużo różnych ciekawych rzeczy, których zdradzać nie będę, bo to jest miniesej na temat literacki a nie streszczenie na Ściądze. 

Nie wierzę, że nie znacie skeczy Sarah Silverman  czy Źródła wszelkiego zła Jacka Kaczmarskiego. Taak, utwór Słonimskiego reprezentuje ten sam typ humoru – powiedziałabym wręcz, że momentami przyćmiewa Silverman jeśli chodzi o poziom drastyczności dowcipu (choćby taki kawałek: Zaczęło się [wyrzucanie Emericha z partii nazistowskiej – przyp. Ew.] od zgwałcenia nieletniej Niemki. Czyn ten został napiętnowany w poufnej naganie, ale Emerich coraz częściej dopuszczał się gwałtów nad dziećmi obojga płci. Wszystko to nie doprowadziłoby jednak do usunięcia z partii, gdyby nie fatalny przypadek, że jedna ze zgwałconych dziewczynek miała babkę Żydówkę. Ujawnienie tego faktu stało się końcem kariery Emericha.).

Cały utwór skrzy się zresztą inteligentnym humorem – wiadomo, Słonimski. Ale, jak się okazuje na końcu, to był humor wyrażający tylko dystans, a nie – optymizm. Na końcu bowiem inteligent broniący wysokich wartości (postać literacka zawsze bliska memu sercu, a tu jeszcze wyjątkowo sympatyczna) ponosi typowo polską porażkę (to mogę zdradzić). Czyli: pokonali go realnie, ale moralnie zwyciężył. 

Prorok jaki, czy co? 


* Fascynujący fakt z życia polonistki: najważniejsze podręczniki do HLP (historii literatury polskiej) dzielą się na duże cegły (które po prawdzie bardziej niż cegły przypominają pustaki czy wręcz wielką płytę) i małe cegły (które są dużymi cegłami przystosowanymi do używania przez ludzi).

PS
Właśnie zauważyłam, że dziś 35. rocznica śmierci Słonimskiego. To pańskie zdrowie, panie Słonimski!


Czytałam: A. Słonimski, Dwa końce świata, Warszawa 1991.