środa, 16 października 2013

Zrób sobie zombie

Zdarza mi się ostatnio wracać do książek, które już kiedyś czytałam. Zazwyczaj tego nie robię - bo choć podobno ideałem lektury polonistycznej jest lektura wielokrotna, i choć rzekomo lepiej znać na wylot jedną książkę niż powierzchownie przeczytać ich wiele, zawsze przedkładałam przyjemność zapoznania się z czymś nowym nad wgryzanie się w tekst już znany.

(Powroty, tak. Wiecie, co jest dobrą metaforą powrotu? Zombie.)

Cmętarz zwieżąt Stephena Kinga przeczytałam już mniej więcej sto lat temu, w mojej horrorowej fazie przypadającej na dość długi okres na przełomie dzieciństwa sensu stricte i wieku dojrzewania. Nie wiem doprawdy, jak to możliwe, że w wieku, powiedzmy, 11 lat mogłam z flegmą oglądać najbardziej przerażające filmy, a teraz nawet średniej klasy horrory powodują u mnie napady paniki i bezsenność. Przeczytałam w tym radosnym czasie mojej młodości praktycznie całego Kinga, jaki był w naszej osiedlowej bibliotece (a było tego, co ciekawe, więcej niż jest obecnie w centralnej wypożyczalni Raczyńskich!) i mimo chwilowych fascynacji Lovecraftem czy Poe'em uważałam go - i do dziś uważam - za mojego ulubionego twórcę literatury grozy. Cóż, nie jestem w tym względzie jakoś szczególnie oryginalna.

Teraz, kiedy skończyłam studia, mogę powiedzieć głośno: czytam książki prawie wyłącznie ze względu na zawarte w nich idee, więc dopóki powieść nie jest boleśnie żałosna od strony warsztatowej, jestem w stanie wiele wybaczyć - o ile cała reszta mi się podoba. Jestem fanką Żeromskiego, pamiętacie? O Kingu zaś często mówi się, że jest pisarzem pomysłu, ale nie wykonania: Cmętarz nie potwierdza tej opinii, moim zdaniem. Styl jest - za co cenię Kinga - po amerykańsku przyjemnie przezroczysty, z pewną skłonnością do napawania się szczególnie udanymi frazami czy obrazami: łatwo można poznać momenty, w których King pomyślał "oh fuck, to jest dobre!" właśnie po tym, że będą się potem powtarzać jak refren.

To, co w Cmętarzu ciekawe, to wykorzystanie motywu zombie nie jako narzędzia do postawienia diagnozy społecznej (jak w klasycznej Nocy żywych trupów czy w święcącym triumfy serialu The Walking Dead, bardzo dobrym choć okropnie... nieuświadomionym feministycznie), lecz jako emanacji stanów psychicznych bohatera. Pod tym względem podobna jest raczej do ghost stories, w których nawiedzające bohaterów i bohaterki duchy stanowią metaforę - ogólnie rzecz biorąc - pracy żałoby. Interesującą wariacją jest też dodanie czynnika sprawstwa, czy może raczej pokusy sprawstwa: czy gdybyś miał/a szansę przywrócić życie swoim (niedawno) zmarłym, zrobił/a/byś to? Bohater odpowiada entuzjastycznym "TAK!", oczywiście. 

W kwestii żałoby/melancholii/postawy człowieka wobec śmierci King niczego nowego nie odkrywa (ale i nie nudzi), za to w przewrotny sposób robi z tej klimatycznej (nie powiem, utrudniła mi nieco chodzenie do toalety w środku nocy) powieści o żywych trupach studium na temat męskości i ojcostwa. Powtarzające się (wspominałam o refreniczności prozy Kinga?) zdania Ziemia serca mężczyzny jest kamienista. Mężczyzna uprawia na niej to, co zdoła, i opiekuje się tym są tyleż powiązane z akcją powieści (kamienista ziemia indiańskiego cmentarza, który ma taką zabawną właściwość, że to, co na nim pochowano, ożywa i wraca do osoby, która je pogrzebała), co z jednym z  ulubionych typów męskich Kinga: znękanym ojcem rodziny. Bo choć to zmagająca się z dziecięcą traumą żona głównego bohatera zdaje się mieć największy problem z pogodzeniem się z obecnością śmierci (odmawia nawet chodzenia na pogrzeby), tak naprawdę to właśnie mężczyźni okażą się niezdolni do zaakceptowania straty. Czy mówiłam już, że istnienie tego cmentarzyska to najwyraźniej "męska tajemnica"?

Podobno sam King był przerażony kierunkiem, w jakim zmierzała jego (oparta na wątkach autobiograficznych - wierzcie lub nie) powieść, i niechętnie zgodził się na jej dokończenie i publikację. A jeżeli fakt, że jest to książka, która przeraziła mistrza horroru, nie świadczy o jej potencjale straszenia, to co mogłoby?


(Podpowiedź: zombie dzieci. Ugh.)


Czytałam: S. King, Cmętarz zwieżąt, Warszawa 2013.

czwartek, 17 stycznia 2013

O czytaniu dzienników (cudzych)

Właściwie nie wiem, czego się spodziewałam, sięgając po dziennik Susan Sontag. Chyba chciałam zobaczyć ten wielki mózg od kuchni, czy coś w tym rodzaju; a może liczyłam na to, że właśnie wielkość od kulis  okaże się śmiesznie mała, że będę miała tę satysfakcję, o której Lem pisał, że to "jakby widzieć Jezusa zakatarzonego"?...

Głupio i bez sensu, moim skromnym zdaniem, jest pisać recenzje dzienników i listów - tekstów, które często powstają bez intencji upublicznienia. Albo inaczej: łatwo jest napisać "mówię wam, to świetny dziennik" o takim, który jest istotnie bardzo dobrze napisany, mimo prawdopodobnego braku woli autorki/autora, by kiedykolwiek rzecz wydać. Ale co zrobić, jeśli czytany tekst okazuje się taki sobie, wręcz słaby, kulawy i nużący? Jak napisać "to kiepska książka" o czymś, co może tylko za sprawą złośliwego żartu losu trafiło na półki księgarskie zamiast na strych, do kosza na śmieci lub wręcz do kominka?...

Jak się domyślacie, nie zachwycił mnie szczególnie wydany niedawno przez Karakter I tom dzienników Susan Sontag. To zbiór zapisków, które zadowolić mogą chyba głównie zapalone (napalone?) voyeurystki: choć nie można im ująć pewnej wartości, powiedzmy, psychopoznawczej. O, tak, mówię wam: gdyby Sontag miała konto na Facebooku, byłaby jedną z tych osób, które regularnie informują świat o tym, co właśnie jedzą na obiad. Tylko po co nam ta wiedza?

Paradoksalnie, ciekawsza jest pierwsza połowa książki - czternastoletnia Sontag była bardziej ogarnięta niż dwudziestoczteroletnia Ew., straszne - a potem zaczyna się nużące, monotonne i umiarkowanie oryginalne jojczenie na temat seksu (lesbijskiego;dla niektórych może to być zachętą). Czyta się nieźle i szybko, nie mówię, że nie - ale jeśli ktoś liczy na to, że odkryje, jak się zostaje jedną z najbardziej wpływowych myślicielek XX wieku, to - przynajmniej po lekturze tego tomu (planowane są trzy) - musi zadowolić się implikowaną odpowiedzią "możliwie rzadko myć włosy". Dość frustrujące.

Nie jest moim zamiarem - a czuję, że w to zabrnęłam - dyskredytowanie doświadczenia Sontag czy też - o zgrozo! - próba oceny jej osoby na podstawie tego, co przeczytałam, bo wyczuwam w tym pułapkę narracji mizoginicznej i antyemancypacyjnej ("Niby taka mądrala, a ostatecznie jednak tylko zwykła kobieta"). Zastanawia mnie raczej - nie wiem, czemu nie napisałam o tym na samym początku - jaki fascynujący rodzaj sadomasochizmu kierował synem pisarki, Davidem Rieffem, gdy zdecydował się wydać tak ewidentnie intymne zapiski matki mimo - jak sam przyznaje - żadnych przesłanek sugerujących, że ona sama planowała to zrobić. Nie przekonuje mnie zawarte we wstępie tłumaczenie w stylu "nie powiedziała, że chce, ale kto ją tam wie, może i chciała?" (zwłaszcza że Rieff wykazuje wobec matki postawę, którą nazwałabym pasywno-agresywnym kompleksem Edypa). O ile czasem dobrze jest ignorować wyraźną wolę twórcy czy twórczyni (dzięki wam, gwałciciele ostatniej woli, za moją ukochaną Eneidę!), o tyle tutaj uznanie braku zakazu za pozwolenie nie wniosło niczego szczególnego do historii literatury, kultury czy czego tam. Po raz pierwszy chyba na tym blogu muszę napisać: spokojnie możecie tego nie czytać. 

A Susan Sontag jest jedną z najbardziej wpływowych myślicielek XX wieku.


Czytałam: Susan Sontag, Odrodzona. Dzienniki, tom 1. 1947-1963, przedmowa D. Rieff, przeł. D. Żukowski, Kraków 2012.

wtorek, 18 grudnia 2012

O starych książkach chyba dla dziewcząt

OK, może nie jestem najbardziej płodną ze znanych mi blogerek, ale wierzcie, że co książka, to myślę o notce. A ostatnio czytam chyba jeszcze więcej i jeszcze namiętniej niż zwykle (i, rzecz zagadkowa, coraz wolniej), więc biedne Na Poczytaniu cybernetyczne uszy nieraz pewnie piekły, gdy marudziłam, że "o tej książce na pewno będzie notka!" (nie było, cóż). 

Z tego miejsca pragnę pozdrowić wszystkie moje koleżanki od miesięcy czekające na zwrot książek, które obiecałam oddać "za parę dni, gdy o nich napiszę na blogu".

Teraz jednak dopiero co skończyłam Rajską jabłoń, drugą część tzw. "dylogii warszawskiej" Poli Gojawiczyńskiej - pierwsza część to słynne, cudowne, najlepsze Dziewczęta z Nowolipek. I o tych dwóch książkach chciałabym teraz właśnie.

Anegdota mode on. Będąc małą dziewczynką byłam przekonana, że tytuł pierwszej części powinno się czytać mniej więcej jak Dziewczęta z Novoly Peck i że jest to powieść prawdopodobnie amerykańska, którą pewnie wyobrażałabym sobie jako coś na kształt Samobójczyń Eugenidesa, gdybym to będąc małą dziewczynką czytała. Anegdota mode off. Młodociana lektura Dziewcząt ominęła mnie - za moich czasów nie czytało się już tego w szkole - i do powieści Gojawiczyńskiej dorwałam się dopiero na V roku studiów. Takie już mam lagi; Musierowicz też przeczytałam dopiero po maturze, Bogini dzięki.

Zaprawdę powiadam, wiele feministycznych rzeczy czytam i oglądam, ale od dawna nie miałam w rękach niczego, co byłoby taką feministyczną bombą jak Dziewczęta i Rajska jabłoń (każda inaczej, ale Dziewczęta bardziej, jeżeli któraś lubi sobie postopniować). Od razu można się domyślić, dlaczego nie omawia się ich w szkołach.

Nie chcę tu streszczać fabuł - zresztą wiecie, że prawie nigdy tego nie robię - więc napiszę tak: dylogia Gojawiczyńskiej to książki o dobrych i złych, toksycznych i budujących, luźnych i bliskich więziach kobiecych. Samo w sobie byłoby to jeszcze zaledwie protofeministyczne, gdyby nie wyraźny sygnał, że te więzi są bardzo ważne ("istotne i ważne", jak mawia jedna z moich prowadzących), najważniejsze. Mężczyzna może odejść do innej albo wykorzystać cię jako przystanek na drodze do kariery, ale przyjaciółka zawsze zje z tobą ziemniaka z solą, mówi nam Gojawiczyńska. A mówi to bez kiczowatego girl power (nie mam nic do idei girl power, wspieram i lubię, ale to, co zrobiła z nią popkultura, sprawia, że najtrwardszej riot grrrl irokez by opadł), bez sielankowości i uroczości częstej u "książek o dziewczynkach". I tylko nie zrozumcie mnie źle: afirmatywne powieści kompensacyjne to to nie są. Wręcz przeciwnie: gdy zaczyna się bajka, od razu czujemy, że skończy się źle. I tak się kończy: Nowolipki to coś, z czego niełatwo jest wyjść żywą. Przetrwają te, które uniezależnią się od mężczyzn: Cechna, po odejściu od niewiernego męża wykonująca arachnologiczny zawód projektantki/krawcowej i samotnie wychowująca córkę, oraz Kwiryna - jedyna, której dane było doświadczyć tzw. prawdziwej miłości - która żałobę po mężu obraca w zapał "społecznikowski" (cudzysłów, bo środowisko społeczników - a raczej społecznic - jest w Rajskiej jabłoni dość złośliwie sportretowane). Kobiety, pozostawcie po sobie coś poza nagrobkiem "była nabożną i przędła", mówi autorka. Co ciekawe, nie ma tu ani jednego portretu szczęśliwej pani domu - ani na pierwszym, ani na dalszych planach.

Cała ta dobrość jest nam podana na pulsującym życiem tle międzywojennej Warszawy, jasnym, nienarzucającym się stylem, zręcznie radzącym sobie zarówno z motywami zaczerpniętymi z powieści brukowej jak i subtelną analizą psychologiczną, z wyraźnie zarysowanymi charakterami bohaterek, których - jak w życiu - nie można ani całkiem lubić, ani całkiem odrzucić. Do tego - jeśli którąś to zachęca - muszę przyznać, że spłakałam się jak głupia; taka moja kobieca katharsis. 


Z nawiązań intertekstualnych: na tle swoich wielkich poprzedniczek Dziewczyny z Portofino (o których kiedyś pisałam) jeszcze zyskują (Grażyno Plebanek, gdzie jest Rajska jabłoń 2.0? Czekam!). Za to straciła Sylwia Chutnik, do której notki na temat Gojawiczyńskiej w Warszawie kobiet zajrzałam jeszcze ocierając łzy i smarki: za dużo Chutnik, za mało Gojawiczyńskiej.


Czytałam: Pola Gojawiczyńska, Dziewczęta z Nowolipek (wydanie elektroniczne pochodzenia nieznanego), eadem, Rajska jabłoń, Warszawa 1970.

poniedziałek, 16 lipca 2012

Polska odpowiedź na Bułhakowa!

Szatan, Oświęcim, współczesne Włochy, AK, problemy z dewizami, mało znane epizody z Biblii, problemy małżeńskie, Judasz, opowieść o Kopciuszku a rebours... wszystko to znajdziemy w jednej książce: Bogatym księciu Natalii Rolleczek.

Rolleczek, niegdyś popularna autorka powieści, przede wszystkim dla młodzieży, później zapomniana na wiele lat, a niedawno przypomniana przez Ha!art wznowieniem kontrowersyjnego (jak na czasy, w których się ukazał) Drewnianego różańca, opowiada historię, która – delikatnie mówiąc – nie przekonałaby nawet najmniej wyrafinowanej czytelniczki. A jednak Bogaty książę ma w sobie jakiś naiwny urok – i, jak każda taka oparta na dobrym pomyśle ale nieporadnie napisana książka, daje czytającym zaskakująco dużo przyjemności.

Wygląda to mniej więcej tak: w niebie (które u Rolleczek jest w dość niejasny sposób podzielone wertykalnie na sfery) matka przybywa (ze sfery niższej) do córki (przebywającej w sferze wyższej), by zwierzyć się ze zmartwień, jakich przysparza jej przybrana żyjąca córka. Zanosi się bowiem na to, że rozwiedzie się ona ze swoim mężem z powodu konfliktów na tle książki, pomysłem na którą jest (w zasadzie dosłownie, jak się okaże) opętana. Książka ma traktować o biblijnym bogatym młodzieńcu, który przestrzegał wszystkich nauk Jezusa – oprócz tej, by nie zachowywać dla siebie żadnego majątku (Mk 10, 17-22; oczywiście to WCALE nie przypomina pewnej dość znanej rosyjskiej powieści). Córka (Janka) wraz z mężem wyjeżdża – za z trudem zdobyte dewizy! – do Włoch, których atmosfera ma dać jej niezbędny twórczy impuls. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie wmieszali się goście z zaświatów: matka, która do pomocy przybiera sobie samego Szatana (sic!), i postaci tyleż biblijne, co zaczerpnięte z książki Janki...

Podczas lektury niejednokrotnie przyjdzie nam zawieszać poczucie zdrowego rozsądku – i to w stopniu znacznie większym, niż tego zazwyczaj wymaga realizm magiczny (dlaczego tak gorliwa chrześcijanka jak matka Janki zwraca się po pomoc do Szatana a nie, no wiecie, do Boga?). Gorzej, że trzeba też zapomnieć o poczuciu ładu konstrukcyjnego: po co Rolleczek wprowadza postać siostry, która nie ma żadnego znaczenia dla akcji? Czy naprawdę skądinąd rozsądna matka Janki jest tak szaleńczo parafiańska, że dla powstrzymania córki przed wzięciem rozwodu z ewidentnie niedobranym, niekochanym i niekochającym mężem jest skłonna paktować z diabłem? Dlaczego wygląda na to, że Jance i Frankowi rozwód przychodzi na myśl dopiero na skutek rzekomo ratunkowej ingerencji z zaświatów? I jeszcze podręcznikowy deus ex machina (o ile możemy tak nazwać rozwiązanie wprowadzone do książki w całości opartej na pomyśle „istoty nadprzyrodzone ingerują w nasz świat”)!

O ile dobrze rozumiem, Rolleczek chodziło o to, że ludzkim życiem rządzą przypadki: czyli Szatan, będący Chaosem przeciwstawionym Kosmosowi, a którego narzędziami bywają nierzadko ludzie kierujący się jak najlepszymi intencjami. Boga w tym świecie nie ma (może to wyjaśnia, dlaczego matka Janki woli Szatana? Swoją drogą: pojawia się Jezus, ale – uwaga, spojler! – szybko ginie). Do tego prof. Czapliński – jako autor Efektu bierności – oszalałby z zachwytu, widząc książkę będącą tak radosną gloryfikacją mierzenia zamiarów podług sił i upartego trzymania się status quo. Bo wszystkie te fajerwerki, które hasłowo przedstawiłam na początku, kończą się nijak. Nie ma wielkich przemian w duszach bohaterów i bohaterek. Książka zostaje napisana, ale przechodzi raczej bez echa. Małżeństwo się nie rozwodzi, ale wciąż jest ze sobą raczej siłą rozpędu. Po co więc była cała afera?

Dodajmy, że denerwuje tu język, natrętnie kojarzący się z PRL-owskimi powieściami dla młodzieży (choć może to tylko siła sugestii i tak naprawdę jest on po prostu naiwniutki). A jednak jest w tej historii – gdy czytać ją trochę ponad tym, co napisała Rolleczek – narracja o tragedii skojarzonego przez wojenne przypadki małżeństwa; jest niewypowiedziany koszmar Oświęcimia i trauma wojenna (to dość mocna retrospekcja swoją dosłowną drastycznością wyraźnie odcinająca się od reszty książki); jest wspomnienie tuż-po-wojennego terroru i delikatna satyra na absurdy średniego PRLu; jest wreszcie ciekawy - choć nieszczególnie oryginalny - autotematyczny chwyt typu książka-o-pisaniu-książki, choć akurat samego pisania tutaj nie uświadczymy (co zresztą czyni chwyt zmyślniejszym). Mam więc wrażenie, że Rolleczek naprawdę zabrakło tylko (tylko!) trochę talentu i całego mnóstwa warsztatu, bym mogła spokojnie usunąć ironię z tytułu niniejszego posta.


Czytałam: Natalia Rolleczek, Bogaty książę, Kraków 1974.

poniedziałek, 13 lutego 2012

Konkurentka "Piaskowej Góry" + zdjęcia zamiast notek

Jak już pisałam, ta okropna Kobieta poważnie zalazła mi za skórę. Pisałam też, że plasterkiem na głębokie rany mej duszy był Zbójecki gościniec Anny Brzezińskiej. Tak naprawdę jednak poczułam się uleczona dopiero wówczas, gdy przeczytałam Dziewczyny z Portofino Grażyny Plebanek.

Dziewczyny są jedną z tych książek, które poleciłabym mojej mamie (słyszysz, mamo? Masz przeczytać tę książkę!). To opowieść o czterech koleżankach z podwórka. Przeplatające się historie obejmują okres od momentu, gdy dziewczynki miały siedem lat (w okolicach roku 1975), aż po czas, gdy lat mają ponad dwadzieścia. I co też się przez ten czas nie dzieje! Nie mogę powiedzieć, żeby ta książka miała „fabułę”, jeżeli miałabym przez to słowo rozumieć „historię opowiedzianą w utworze” i streścić w paru zdaniach. To jest jedna z tych książek, o których się mówi, że są „o życiu” – i wyjątkowo nie można się śmiać, bo tak jest w istocie. Plebanek stara się sprawiedliwie rozdzielać rozmaite życiowe przypadki między cztery różne, wyraziście zarysowane osobowości. Mamy tu wszystko: od marzeń o komunijnej sukience, poprzez aborcje i pracę w burdelu aż po samodzielne macierzyństwo z wyboru.

Autorka podjęła ryzykowne zadanie napisania poczwórnej Bildungsroman – i jak na moje oko wywiązała się z niego dobrze i wiarygodnie. W dużej mierze za sprawą wyraźnie widocznej niechęci do prostych happy endów. Trzy z bohaterek składają papiery na studia? Za pierwszym razem dostanie się tylko jedna: to jest PRL, nie Seks w wielkim mieście. Czasem można odnieść wrażenie, że Plebanek wręcz stara się wplątać bohaterki w kolejne tarapaty, by poszerzyć wachlarz dziewczyńskich doświadczeń. Można by się w tym pogubić, gdyby nie dobrze zarysowane, wyraziste postaci (najbardziej przypadła mi do gustu Hanka) – tak wiarygodne i krwiste, że trudno opędzić się od myśli, iż nie mają pierwowzorek w rzeczywistości.

Co ujęło mnie w tej książce chyba najbardziej, to sposób, w jaki przedstawiona została przyjaźń dziewczyn. Jest ona obecna jako coś naturalnego – w spotkaniach, rozmowach, wspólnych wyprawach. Nie ma tutaj trzymania się za rączki, chichotów i wspólnego chodzenia na zakupy. Jest wspólne lanie się na podwórku, ucieczki z domu i nawet (ha!) towarzyszenie sobie przy porodzie (świetny epizod zresztą). A w finale (to chyba nie będzie wielki spoiler?) zamiast wyciskającego łzy odnalezienia Mr. Righta – pojednanie skłóconych przyjaciółek. Odnalezienie sensu nie w Jedzeniu, Modlitwie i Miłości (dzyń, dzyń, brzęczą pieniądze, dzyń, dzyń...), lecz w stopniowym osiąganiu celu, który się sobie zamierzyło.

Ach, gdyby jeszcze to było napisane tak doskonale jak Piaskowa Góra, miałabym nową kandydatkę na feministyczną epopeję początku XXI w. A tak: waham się. Piaskowa jest lepiej napisana, Dziewczyny są - jakby to okreslić? – może: „słuszniejsze ideologicznie”. Może kompromisowo powiedzmy, że nadal najbardziej na świecie kocham Chutnik i jej Kieszonkowy atlas kobiet.


A oto zdjęcia książek zrobione z myślą o napisaniu notek – ale jakoś tych notek nie napisałam. Więc wrzucam zdjęcia. Polecam wszystkie (choć każdą komu innemu).







Czytałam:
Grażyna Plebanek, Dziewczyny z Portofino, Warszawa 2005.

sobota, 11 lutego 2012

Byl wiedźmin, będzie wiedźma

Po tej strasznej Kobiecie Bator musiałam sobie zafundować potężną odtrutkę. A że nieubłaganie zbliża się koniec moich ferii-nieferii, podarunku dla studentów i studentek z okazji Euro 2012, przez dwa dni właściwie nie robiłam niczego poza czytaniem.

Na początek połknęłam Zbójecki gościniec Anny Brzezińskiej, z racji którego właściwie ta notka powinna mieć nagłówek „Gra w upokorzenie”. Jak się fandom dowie, że jeszcze do wczoraj nie przeczytałam żadnej książki Brzezińskiej, to mi akredytację na Pyrkon podniesie o sto procent i nie przyjmie mojej prelekcji o motywach menstruacyjnych w fantasy! Cóż, takie ryzyko pisania bloga. Co do Brzezińskiej zaś: to solidnie zrobiona (im głębiej w książkę, tym solidniej) fantastyka w stworzonym przez Sapkowskiego stylu „słowiańskim”. Widać tu zresztą wyraźnie zarówno próby odcięcia się od ASa, jak i rozliczne sapkizmy (choćby w ostatniej scenie) – jednak to najsilniejszy poeta polskiej fantasy.

Doceniam wyobraźnię Brzezińskiej: zarówno tę przejawiającą się w kreacji uniwersum (co prawda w większości ze starych cegiełek fantasy; ale i to sztuka, ze starych klocków nowy zamek ułożyć), jak tę, którą widać uroczych nazwach własnych: ciekawej mieszance „slawizowanych” imion i typowego tolkienoidalnego pitu-pitu (nie, drogie czytelniczki, nie jadę Tolkienowi: jadę jego epigonom i epigonkom, co to napłodzili tysiące Ellenarandrillów i Arandariel, bo imię fantasy z jakiegoś powodu musi mieć dużo samogłosek i spółgłosek płynnych).

Dodam, że fabuła – choć może miejscami trochę mętna – jest zajmująca, choć nie odbiega od klasycznego dla fantasy schematu „wybrańczyni wyrusza w drogę ku swojemu przeznaczeniu, po drodze ratuje świat przed zagładą i spuszcza łomot czarnym charakterom”. Ciężko jest mi powiedzieć, co z akcją, bo prawie cztery lata studiów polonistycznych odzwyczaiły mnie od czytania dla rozrywki – i już prawie nie umiem powiedzieć, czy książka jest ciekawa pod tym względem (co pewnie jest rodzajem kalectwa). Postaci barwne i często nietuzinkowe, zwłaszcza jaśminowa wiedźma bez imienia (i cały wątek „wiedźmiński”, jak to z przymrużeniem oka zapewne nazwała Brzezińska). Co jednak najbardziej mi się podoba, to wyraźna próba stworzenia nie tylko „słowiańskiej” fantasy, ale także – fantasy „kobiecej”. Dużo ciekawych bohaterek, z czego niejedna w typie badass, brak za to tak typowych dla naiwnej fantasy dla onanizujących się nastolatków orężnych panien w bikini z metalu. Dyskretne (mniej lub bardziej) feminizujące komentarze głównej bohaterki – miód na moje serce. Słowem: porządna fantastyczna robota. I może nie porwało mnie i nie zachwyciło, ale na pewno zadowoliło na tyle, że po drugi tom z przyjemnością sięgnę.

A jutro-dziś napiszę o drugiej książce, którą połknęłam, niech no się tylko wreszcie wyśpię.


Czytałam:
Anna Brzezińska, Zbójecki gościniec, Warszawa 1999.

czwartek, 9 lutego 2012

Fantazja pierogowa na słodko

Fantazja pierogowa na słodko, a może fantazja pierogów na słodko? Jakże właściwie nazywa się to danie, które zdecydowałam się zafundować sobie w barze mlecznym Pod Kuchcikiem, by pierwszym od ponad tygodnia prawdziwym obiadem ogrzać zmarznięty żołądek? Może jednak „fantazja pierogowa”, bo „fantazja pierogów” niepokojąco dodaje mojej ulubionej mącznej potrawie jakiegoś śladu świadomości – co czyniłoby z jedzenia jej czynność moralnie wątpliwą.

A zatem, gdy przedwczoraj zasiadłam Pod Kuchcikiem do mojej – wyglądającej nieźle, choć zalanej mało apetyczną pecyną rozpływającej się bitej śmietany – porcji fantazji pierogowej na słodko, moje przeczucia były naprawdę optymistyczne. A potem wzięłam do ust pierwszego fantazyjnego pieroga i okazało się, że pod sutą warstwą śmietany, cukru i polewy truskawkowej kryje się nadzienie ruskie. Auć. Nic to, pomyślałam, z zewnątrz wszystkie pierogi wyglądają tak samo, w kuchni się pomylili, trudno. Zabrałam się do kolejnego pieroga – i on także był ruski. I następny. I następny. Mniej więcej połowa porcji składała się z pierogów ruskich. Tak to jest, gdy próbuję odżywiać się może niekoniecznie zdrowo, ale przynajmniej regularnie, jęknęłam.

Podobnego uczucia – że miała być fantazja na słodko, a okazało się, że to ruskie z cukrem – doświadczyłam, czytając Kobietę Joanny Bator. Po „Piaskowej Górze” i „Chmurdalii” zasiadłam do lektury więcej niż pozytywnie nastawiona – a wstałam z poczuciem, że zostałam oszukana. Bator bowiem, choć jest poważną naukowczynią i fachowczynią od feminizmu, zafundowała czytelniczkom dość zwyczajny chick lit opakowany w pozłotko ważnych nazwisk i mniej lub bardziej ukrytych aluzji do humanistycznych lektur. Do tego jakoś tak niepokojąco przypominający My zdies’ emigranty Manueli Gretkowskiej, tyle że zamiast Marii Magdaleny jest Lou Andreas Salomé, zamiast biedowania – luksus i zamiast Francji – Polska (głównie).
Na moje szczęście czy też nieszczęście, czytając Kobietę przeczytałam też opracowanie mojego ulubionego profesora Czaplińskiego, w którym książkę tę wspomina. Rozpoznaje w nim ją jako próbę ukrycia esencjalizmu pod płaszczykiem deklaracji o performatywności płci (no dobra, to mój wniosek z jego wniosku: tak naprawdę pisze o tym, że autorka chciała stworzyć bohaterkę o płynnej tożsamości, a stworzyła istotę, która istnienie pewnie straciłaby, gdyby nie mocne oparcie w opozycji wobec Innego, jakim jest dla niej mężczyzna). Nic dodać, nic ująć: całą tę książkę czyta się z myślą, że autorka swoje feministyczne lektury przeczytała i zrozumiała, ale nie – przyswoiła. Przyznaję, jest w tym coś pociągającego: w tym geście odrzucenia, a może prawie wzgardy – na zasadzie „ha, czytałam Irigaray, ale najbardziej KOCHAM moje szpilki z wężowej skóry!”. To bezustanne podkreślanie „patrzcie, jak dobrze widzę, że tożsamość jest konstruktem” jest właściwie męczące: tutaj główna bohaterka, która średnio raz na pięć stron mówi, że „przebiera się za kobietę”, tam kolega-gej, który każde urodziny świętuje spektaklem The New Rocky Horror Picture Show; tu koleżanka spędzająca życie na internetowych flirtach, podczas których przybiera rozmaite maski (aż okazuje się, że najbardziej zafascynował ją facet, który okazuje się być jej bliskim znajomym), powracające opowiastki o transwestytach... Tak to natrętne, że aż nieprzekonujące.

Cała dygresyjna – i szczątkowa, zbudowana właściwie z serii mniej lub lepiej grających ze sobą anegdot (po prostu zabiła mnie opowieść o tym, jak to bohaterka adoptowała kota. Jęknęłam pod ciężarem zbędnej słitaśności: już drugą godzinę zastanawiam się, po co to było, i nadal nie wiem) -  fabuła kręci się wokół pytania: którego z dwóch pociągających mężczyzn ma wybrać bohaterka?  A może żadnego? A może rzucić wszystko w cholerę i lecieć do Japonii? A może jednak rzucić częściowo i lecieć z jednym z facetów? I taka to skomplikowana literatura.

Czyżby zatem należało czytać Kobietę jako prawdziwą, przemyślaną książkę postfeministyczną? Zważywszy, że ukazała się dziesięć lat temu? Czy faktycznie można uznać, że cały bagaż feministycznej teorii został przyswojony i oswojony, więc teraz możemy iść na zakupy i cieszyć się życiem? Zdaje się, że taka myśl przyświecała Bator. Byłaby to zatem książka morderczo wręcz przedwcześnie napisana. Cóż. Spójrzmy na to tak: jeżeli Kobieta była rozgrzewką przed wspomnianą już dylogią (co widać), a taż dylogia jest w 90% idealna, to nie pozostaje mi nic innego, jak czekać na mającą się ukazać za dwa miesiące kolejną książkę Bator, która już na pewno powali mnie na kolana.




Czytałam:
Joanna Bator, Kobieta, Warszawa 2002.