czwartek, 29 grudnia 2011

Gra w upokorzenie, cz. 2: "Absolutna amnezja"

Są książki, które zna się tak dobrze, że nie trzeba ich czytać, by o nich rozmawiać (pozdrowienia dla Pierre'a Bayarda!). Po trzech latach studiów na polonistyce i kilku miesiącach na Gender Studies książką taką stała się dla mnie Absolutna amnezja Izabeli Filipiak. Przy odrobinie wysiłku mogłabym sobie wmówić, że już ją kiedyś przeczytałam - zwłaszcza że swego czasu ją kupiłam i leżała na półce na tyle głęboko ukryta pod stosami nowszych książek, że przypuszczenie nie byłoby, na pierwszy rzut oka, bardzo nieprawdopodobne. Ale, wstyd się przyznać, nie czytałam. Tylko nie mówcie nikomu, bo mnie wywalą z połowy studiów.

Czym stała się dla mnie Amnezja? Żeby przygotować grunt, powiem, że jestem jedną z tych osób, które uwielbiają realizm demoniczny z dzieciakami w roli głównej. Powieści Kinga, Panna Nikt, Weiser Dawidek, Alicja w Krainie Czarów, bajki braci Grimm - to mój klimat. Nie zdziwicie się pewnie więc, jeśli napiszę, że pierwszą moją refleksją o charakterze syntetycznym była "ooo, tak mogłaby wyglądać Panna Nikt, gdyby Tryzna był bardziej uświadomiony feministycznie!".

Absolutna amnezja to kalejdoskop horrorów: rodziny, kobiecości, dojrzewania, historii, literatury. To Boska komedia przepisana z perspektywy Marianny, głównej bohaterki powieści. To oskarżenie rzucone wszystkim tym, którzy mordują (w każdym sensie) dziewczynki. Nie chciałabym tutaj powtarzać tego, co tyle razy pisano na temat powieści Filipiak. Zakończę więc- wyjątkowo szybko, ale pewnie już zauważyłyście, że objętość notki nijak ma się u mnie do głębokości refleksji czy poziomu sympatii - najoryginalniejszą myślą, jaka mi się nasuwa: jak dobrze, że Marianna to nie ja.

Czytałam:
Izabela Filipiak, Absolutna amnezja, Warszawa 2006.

wtorek, 27 grudnia 2011

Wojna polsko-węgierska pod flagą sagi rodzinnej

Niedawno czytałam Lalę Jacka Dehnela, więc wiem, jak może wyglądać słitaśna opowieść o przodkini. Dehnel opisuje swoją babcię z zastosowaniem wyjątkowo irytującej interpretacji zasady sine ira et studio: trzyma się przyklepywania i ugładzania, i - broń Boże! - nieosądzania. Jakkolwiek to ostatnie może być uzasadnione (choć: a) wolę rzetelne przedstawienia z subiektywnym komentarzem od prób taniego "obiektywizmu"; b) czy w ogóle warto silić się na "obiektywizm" przy opisywaniu rzekomo najważniejszej postaci swojego życia?), to już pisanie jednym tonem o tym, że babcię dwukrotnie prawie zgwałcono, że była PRLowską urzędniczką, że zdradzała męża, pomagała wszystkim potrzebującym i była wszechstronnie utalentowana wywołuje we mnie reakcję typu "eeee?". Poza tym Dehnel wdzięczy się do czytelniczki tak bardzo, jakby mu zależało tylko na tym, żeby rzecz mi się podobała. Figa, nic z tego

Zupełnie inaczej jest ze Staroświecką historią Magdy Szabó, "jedynej słynnej Węgierki" (wiem, inner jokes na blogu to trochę nietakt). Zadziwiające, jak podobnie skonstruowane są te powieści. Tak podobnie, że aż podejrzewałabym tu jakiś rodzaj inspiracji - chyba muszę jeszcze raz przeczytać Lalę w poszukiwaniu wskazówek wpływologicznych.

Załóżmy jednak, że Lali nie znacie (bo że któraś czytała Staroświecką jest jeszcze mniej prawdopodobne), ogółem więc: wnuk (córka) opowiada historię swojej babci (matki), od korzeni począwszy aż po - znaczące - swoje własne (wnuka/córki) narodziny. W obu przypadkach mamy zatem do czynienia z zawłaszczeniem historii: Dehnel kradnie historię swojej babki, której ona nie zdążyła za życia spisać; Szabó opowiada właściwie wbrew woli matki, która wyraźnie nie życzyła sobie podobnego dłubania w jej życiu. Co sprawia, że Lalę czytałam z uczuciem cukro-mdłości, a Staroświecką z przyjemnością i niejaką satysfakcją?

To proste. Obie powieści stanowią próbę zarazem rozliczenia z własnymi korzeniami jak i zbudowania literackiej (dosłownie i w przenośni) genealogii. Dehnel robi to poprzez nieco niesmaczne w swej ostentacji odwołania do szlachectwa rodziny i inteligenckość bardzo á la rodzina Borejków, a także całą plejadę słynnych nazwisk-ozdobników. Szabó łączy z nim fakt, iż oboje widzą w sobie coś jakby realizację projektu, przekazywanego poprzez pokolenia wraz z genami. O ile jednak Dehnel czuje się z tym bosko i przyjmuje m swoje - wcale nie takie piękne - dziedzictwo z całym dobrodziejstwem inwentarza i niejako bez zastrzeżeń, o tyle Szabó, chłodna i znacznie mniej pozująca na intelektualistkę a bardziej nią będąca, postrzega rzecz raczej jako brudne wykopaliska i kłopotliwe dziedzictwo niż cenną błyskotkę, którą można szpanować (szpanowanie jest w książce Dehnela bardzo ważne, na wielu poziomach; powiedziałabym, że szpanowanie jest zasadą kompozycyjną tej powieści).

Różnicę w podejściu widać już na poziomie metody: Szabó oprócz tego, że zna mówioną wersję historii, którą przekazała jej matka, prowadzi też badania źródłowe, na podstawie których  rekonstruuje historię swojej rodziny; Dehnel opiera się na opowieściach babci. Szabó, prowadząc narrację "historyczną", z reguły trzyma się ciągu wydarzeń: podporządkowując narrację wymogom męskiego następstwa przyczyny i skutku. Dehnel także przykrawa kłębiącą się opowieść babci do tych ram, ale jego gest wywołuje we mnie opór tym większy, że robi to świadomie (pamiętajmy, że powieść Szabó wyszła w 1977 roku).

Odbieranie głosu to rzecz wyjątkowo brzydka, chyba się zgodzicie. I dlatego jestem za Szabó, która ironicznie, prawie szyderczo, ale jednak stara się tego unikać, a przeciw Dehnelowi, który z ogromnym samozachwytem to robi.


Czytałam:
J. Dehnel, Lala, Warszawa 2006.
M. Szabó, Staroświecka historia, przeł. K. Pisarska, Warszawa 1981.

poniedziałek, 26 grudnia 2011

O prezentach książkowych (notka spóźniona)

Ponieważ siedzę w pokoju z ojcem oglądającym jakąś nową polską komedię z całą plejadą gwiazd, które z uporem godnym lepszej sprawy grają całą plejadę idiotów (o ile się orientuję, jednym z węzłów intrygi jest bohaterka, która udaje mężczyznę, dorysowawszy sobie kredką do oczu bródkę a la Żmijewski i mówiąc przez nos); ponieważ choinka znów nie świeci, choć wczoraj w pocie czoła sprawdziłam kilkadziesiąt cholernych lampek, by w końcu znaleźć TĘ JEDNĄ, która raczyła nie stykać; ponieważ nie spałam wczoraj do szóstej rano, bo choć oglądany w nocy Donnie Darko mnie zachwycił, to jednak nie dałam się przekonać, że Frank (królik-z-czaszką) nie pojawi się za oknem, gdy tylko zamknę oczy; ponieważ pobyt w domu nieodmiennie jest dla mnie czasem spadku szeroko pojętej produktywności, a ten świąteczny najbardziej ze wszystkich; ponieważ przeczytałam w GW intrygującą radę, by wymyślić sobie coś fajnego, co zawsze chciało się robić, i robić to codziennie przez 30 dni, aż wejdzie w nawyk - postanowiłam (po raz pierwszy odkąd moje skądinąd i tak porywające życie wypełniły po brzegi cztery kierunki studiów) napisać notkę na blogu. Ha. Tak się składa, że temat się sam nasuwa - Boże Narodzenie, a książkowe prezenty to rzecz warta omówienia. 

Nie wiem jak Wy, ale ja zazwyczaj stosuję prostą zasadę: kupuję książki, które czytałam, a zamawiam takie, których nie czytałam (w moim domu panuje może mało romantyczny, ale wielce praktyczny zwyczaj pisania "listów do Dzieciątka"). W tym roku zafundowałam więc mojej siostrze Piaskową Górę Joanny Bator (wydawnictwo W.A.B., jakkolwiek nie lubię cię za brzydkie obejście się z "B.", za wznowienie do jakiegoś czasu prawie nieosiągalnej dotąd Piaskowej jestem ci wdzięczna), a od Dzieciątka dostałam Rolanda Barthesa Rolanda Barthesa: jeszcze świeży szpan lansiarskich humanistek; lubię to.Moi rodzice dostali odpowiednio: mama - rewolucyjną autobiografię Danuty Wałęsy pod potwornym tytułem Marzenia i tajemnice" tata - Wojciecha Manna i Krzysztofa Materny Podróże małe i duże.

I teraz, żeby zrozumieć, o co mi w ogóle chodzi, musimy się cofnąć w czasie prawie równo o rok: do chwili, gdy z K. trafiłam podczas imprezy sylwestrowej do pokoju, w którym na stole leżały Good night, Dżerzi Janusza Głowackiego i RockMann Wojciecha Manna w stanie wskazującym na nieprzeczytanie (na drodze morderczo logicznego rozumowania dochodzimy do wniosku: prezenty bożonarodzeniowe!). Co wręczenie komuś książek z empikowej TOP 20 mówi o osobie obdarowującej i osobie obdarowywanej?

No cóż. Przede wszystkim, że obdarowujący/a raczej jest nieczytający/a, natomiast święcie wierzy w sankcję metafizyczną vox populi, czyli: nie wiem, co to jest, ale skoro tylu ludzi to kupiło, to musi być dobre. Zarazem jednak jest to osoba urocza w tym, że chce kupić książkę zamiast kierować się starą mądrością "pewnie już jedną ma". I to jest słodkie. Podejrzewam, że taka osoba musi się czuć w księgarni tak, jak ja ostatnio w sklepie Militaria.pl - ale to nie zmienia faktu, że jest urocza. A co można powiedzieć o osobie obdarowanej? Ha! Otóż n-i-c. Wiecie dlaczego? Bo prezent "książka z TOP 20" jest mniej więcej tak osobisty i, hm, spersonalizowany, jak zestaw kosmetyków z Rossmanna. Pomysł szlachetny, wykonanie chybione. Kościół bez Boga, powiedziałby Mickiewicz. Czekolada bez cukru, powiedziałaby Ew.

Zaraz, zaraz, powiecie, i to pisze osoba, która dała błogosławieństwo na kupienie rodzicom Wałęsy i M&M? Ano, tu się teoria sypie. Cała moja żeńska rodzina chciała przeczytać Marzenia i tajemnice - i pewnie nie tylko moja, skoro książka prawie natychmiast po ukazaniu się wskoczyła na pierwsze miejsce wszystkich list wydawniczych przebojów. Podróże, jak właśnie sprawdziłam, są trzecie w empiku. No ale ojciec uwielbia Manna i Maternę! Rodzinne oglądanie "emdeem" to jedno z najwcześniejszych moich wspomnień z dzieciństwa! To kupować te hity czy ich nie kupować?...

Jako kryptohipsterka odpowiadam: kupować bestsellery zanim staną się bestsellerami. Gdy tylko odgadnę, jak to robić, napiszę specjalną notkę.