wtorek, 2 listopada 2010

O książkach opieczętowanych

Nie lubię pisać o książkach powszechnie uznanych za dobre. Nie lubię recenzować utworów opatrzonych pieczątką "Wielka Literatura". Takie książki się czyta i co? Czasem zachwyca, czasem nie zachwyca. Najgorzej, gdy nie zachwyca - jakoś głupio powiedzieć, że Wielka Literatura do mnie nie trafia. Skoro nie zachwyca (a jak ma zachwycać, skoro nie zachwyca?), to znaczy, że nie zrozumiałam, tępa jestem i tyle. Choć są grona, przyznaję, w których prawie wypada wygłaszać obrazoburcze opinie na temat książek kanonicznych. Tylko ileż można? Mnie się już rzadko chce dowodzić, że Orzeszkowa pisała - IMHO - kiepsko stylistycznie. Po co?

Nie pociąga mnie literatura iberoamerykańsko-latynosko-hiszpańsko-portugalsko-nazwij-to-jak-chcesz. Nie czułam metafizycznych dreszczy podczas lektury Marqueza. Nie wierzę w literacką geografię i rozmaite tam dusze narodów: po prostu nie lubię tych dekoracji, ot. A tutaj Komitet Noblowski zrobił mi takie świństwo, że zamiast nieśmiało podejrzewanego o noblowskość Zagajewskiego ogłosił pisarzem roku  Peruwiańczyka Mario Vargasa Llosę. Cóż zrobić? Nie jest istotny mój stosunek do Powszechnie Uznanych Arcydzieł, gdy chodzi o towarzyskie być a nie być: nazajutrz po werdykcie posłusznie udałam się do biblioteki i wypożyczyłam Rozmowę w "Katedrze"

Powiem Wam, jest to chyba najbardziej wnikliwe studium impotencji*, jakie kiedykolwiek czytałam. Właściwie przy tej objętości (677 stron!) zasługuje na dumne miano monografii. Najgłówniejszy z bohaterów (to chyba dobre określenie) właściwie niczego nie robi z własnej woli, może oprócz wyprowadzenia się z domu (choć gdyby trochę podrążyć...). I jest zadziwiająco wytrwały w swym dążeniu, by niczego nie zmieniać. Można go lubić, ale nie da się go szanować. Drugi z najgłówniejszych bohaterów tylko z pozoru zachowuje się bardziej aktywnie. Tak naprawdę całe jego życie polega na ukrywaniu się i uciekaniu od odpowiedzialności.

Dwaj nieudacznicy rozmawiają ze sobą. Mówią wiele, jeszcze więcej ukrywają. Llosa mistrzowsko oddaje rytm takiej dyskusji, ukazuje napięcia między tym, co dzieje się w głowach bohaterów a tym, co sobie mówią. Rozmowa rozpada się na wiele małych; cała książka to barwna tkanina utkana z rozmów, wspomnień, obrazów; poplątana, choć spoista. Są rzeczy, o których Ambrosio i Santiago sobie nie mówią, ale gdy już mówią, nie kłamią: co mają do stracenia? A w tle kryminalna afera i wielka polityka, i historia., i prywatne goni polityczne, i polityczne podgryza prywatne Na szczęście można się przed nimi schować - na przykład nad piwem w "Katedrze".
No dobra, niech już będzie ten Nobel. Ale w przyszłym roku ma być Polka!



* wybaczcie agresywny fallocentryzm tej metafory. Ci, których mocno razi, niech czytają to etymologicznie: jako "niemoc".

Czytałam: Mario Vargas Llosa, Rozmowa w "Katedrze", Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1973.

czwartek, 14 października 2010

Zaryzykowałam i przeczytałam bardzo wczesny debiut pisarski

Kiedyś podzieliłam się z K. refleksją, że dość już mam tej nowej polskiej literatury (polskiej, bo wygląda na to, że już tylko Polaków i Polki to kręci), która przedstawia bohaterów koniecznie bardzo wrażliwych, bardzo niepogodzonych ze światem, bardzo inteligentnych, bardzo oczytanych, bardzo antykonsumpcjonistycznych, bardzo wyczulonych-na-otaczającą-ich-hipokryzję, słowem: bardzo niezadowolonych z życia. I że czymś wspaniałym byłoby przeczytanie książki, której bohater czy bohaterka ma pracę, którą lubi i o której nie sądzi, że go/ją ogłupia (choćby to była praca przyklejaczki etykiet na kartony). Ma znajomych, których nie podejrzewa o pustkę (nawet wówczas, gdy ich lubi. Zwłaszcza wówczas, chciałoby się rzec po lekturze niektórych pozycji), jada z przyjemnością (bo jadłowstręt jest standardową przypadłością Współczesnego Polskiego Bohatera Literackiego płci obojga) i czyta coś poza "Szklanym kloszem" na zmianę z "Mdłościami". I nie gardzi sobą przez kilkanaście stron, bo kupił/a kawę w Starbucksie albo frytki w McDonaldzie. I nie spędza znacznej części swojego czasu na snuciu ponurych refleksji natury egzystencjalnej, koniecznie w pozycji leżącej i miejscu malowniczym. 

Czy powieść Ożarowskiej taka jest? A, broń Boże! Pewnie, że nie. Ale ma inne zalety.  Ma też zresztą inne wady.

Primo: wreszcie książka o nastolatkach napisana przez nastolatkę. I to zgrabnie, ładnie, niegłupio. Nie jakoś szczególnie odkrywczo (na poziomie zarówno technicznym jak i, hm, psychologicznym: w końcu Musierowicz już wiele lat temu napisała, że gdy ma się szesnaście lat, cierpi się mocniej), ale siłą rzeczy przekonywająco: nawet, gdy zdarzało mi się (nieraz) skrzywić, czytając te uczenie-mroczne dywagacje licealnych bohaterów, zawsze przypominałam sobie, że, kurczę blade!, przecież autorka też licealistka i skoro tak napisała, to może tak i jest faktycznie. A przynajmniej istnieje chociaż jedna licealistka, która tak potrafi i tak ma.

Podczas czytania miałam - zamierzone przez autorkę, jak sądzę - poczucie, że z tego wszystkiego absolutnie nic nie wynika. Dzieci się bawią. Dzieci rozmawiają. I nic. Portrecik, obrazek rodzajowy. Wielokrotne podkreślanie dziecięcości bohaterów i bohaterek jest zresztą urocze (w znaczeniu protekcjonalnym, a co). I ta mglista granica między obciachem a prawdziwymi dramatami. Jazdy, co do których pamiętam, że moja przyjaciółka przechodziła je w wieku 14 lat. A to wszystko podlane erudycją dziewczyny z dobrego liceum, obejmującą głównie lekturę ponurych książek i znajomość ponurych filmów (dobrych skądinąd, pewnie, ale zawsze ponurych). I te egzystencjalne dramaty ludzi mieszkających z rodzicami i zmywających naczynia po obiedzie zrobionym przez mamę, bo taki jest ich przydział prac domowych. Wiadomo, nic nie jest tak krańcowym doświadczeniem jak okres dojrzewania. Ale gdy już go przeszłam, jakoś nie potrafię traktować tego poważnie. Ach, no i do końca nie wiedziałam, czy deklaracja, że opiewa się bylejakość i przeciętność, w zestawieniu z przewijającym się non-stop wyraźnym poczuciem wyższości, jest kokieterią, ironią czy dystansem do siebie. Chyba jestem za stara, żeby to zrozumieć.  

Do tego plus za niesilenie się na "młodzieżowy" język dialogów. To pewnie dlatego, że autorka sama jest młodzieżą. W ogóle plus za język (minus za niektóre błędy językowe ewidentnie niecelowe - to chyba nie przystoi młodej inteligentce, czyż nie?).

A tak poza tym, to jest to najlepsza rzecz aż tak młodej autorki, jaką kiedykolwiek czytałam - nie licząc Masłowskiej. A propos, błagam: nie porównujmy Ożarowskiej z Masłowską tylko dlatego, że debiutowały w podobnym wieku. Tak naprawdę dzieli je różnica kilku klas. Moja koleżanka skarżyła się kiedyś: "bo X jest mróweczką, a ja jestem motylkiem". Ożarowska jest mróweczką, Masłowska jest motylkiem.


Czytałam: Dominika Ożarowska, Nie uderzy żaden piorun, Korporacja Ha!art, Kraków 2010.

niedziela, 12 września 2010

Za co uwielbiam Gretkowską (i Berenta, choć mniej)

Odkąd wiele lat temu przeczytałam "Polkę", Manuela Gretkowska jest moją ulubioną pornografką codzienności (autorką dzienników znaczy). Z jakiegoś powodu znaczna część krytyków i krytyczek (krytykantów i krytykantek) uważa jej twórczość raczej za niecodzienną pornografię.
W "Europejce" Gretkowska jest urocza w swej udawanej determinacji, by trzymać się normy. Próbuje takiej zabawy: czytelniczko, pobawimy się w "Nigdy w życiu" Grocholi. Będzie nawet domek (dworek) na wsi. I ja w tym domku-dworku będę gotowała (nieudaną) pomidorową i zachwycała się kupkami mojej córeczki. 
Na szczęście co i rusz wypada z roli i jest sobą: tą czupurną Gretkowską, którą wkurza, że jeśli w Polsce kobieta nie przykroi się do tej pomidorowej i kupek, to od razu epatuje. Pornografią albo przeintelektualizowaniem. Bo wiadomo: napisać "uprawiam seks" to pornografia. Napisać "czytam Ciorana" to pseudointelektualne zadęcie. A napisać te dwie rzeczy razem w jednej książce to już murowana etykietka w formie szkarłatnej litery na worze pokutnym: skandalistka.

Zaraz przed "Europejką" przeczytałam "Fachowca" Berenta. I ja sama nie wiem, czy to moje postmodernistyczne skrzywienie, o którym wspominałam przy okazji Żmichowskiej i Salt, czy wyjątkowo fortunny zbieg okoliczności, ale znowu nie mogę opędzić się od skojarzeń.
W "Fachowcu" mamy faceta, który - choć jest świetnym materiałem na inteligenta (skończone gimnazjum - ale gimnazjum XIX-wieczne!) - zamiast po bożemu zamknąć się ze swoim lewicowym zacięciem w zaciszu gabinetu czy biblioteki, postanawia zatrudnić się w fabryce. Dopina swego i zostaje ślusarzem - ku zachwytowi znajomych, którzy o niczym innym nie mówią, tylko o tym, jak słusznie postępuje. Pracuje w charakterze ślusarza tak długo, aż w końcu głupieje, chamieje i traci  owych znajomych, dla których robol już nie jest tak towarzysko atrakcyjny jak początkujący robotnik-intelektualista. Czaicie już tę czaczę? Inteligent udający proletariusza? Co? Wiecie, co mam na myśli?
O, jak wygodnie byłoby czytać "Fachowca" jako manifest klęski socjalistycznych ideałów. Problem w tym, że wtedy niepotrzebnie nadałoby się głównemu bohaterowi, Zaliwskiemu, status podmiotu wydarzeń. A tymczasem on jest tylko marionetką: ducha swoich czasów, swojego social circle, swoich lektur. Jest wygodnym królikiem doświadczalnym, na którym kanapowi społecznicy mogą testować swoje idee bez konieczności brudzenia sobie wypielęgnowanych rączek. Prawdziwy robotniczy Chrystus (Working Class Hero?), co to niech się dzieje wola twoja a nie moja; zostaje nawet po drodze ubiczowany. Na końcu  nawet mówią do niego "mistrzu". 



Czytałam:
Wacław Berent, Fachowiec, nakład Gebethnera i Wolffa, Warszawa 1933.
Manuela Gretkowska, Europejka, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2004.

czwartek, 2 września 2010

O bohaterkach czasów naszych i innych

Byłam wczoraj w kinie na "Salt". Szału się nie spodziewałam, ale okazało się, że uważna widzka mogła wyłapać kilka lubych szczegółów: bardzo-bardzo-bardzo ważną mszę odprawiała kobieta-biskup, no i Angelina (grająca moją imienniczkę zresztą - zawsze przyjemnie) przed rozpoczęciem szaleńczej ucieczki przez dachy ciężarówek, gzymsy szerokości dłoni, wiadukty etc. - po prostu zdejmuje szpilki. Niby to takie oczywiste, ale jakoś zwykle w filmach heroiny biegają na 10-centymetrowych obcasach, sadząc susy kiej te łanie. Pewnie, sporo było też typowo hollywoodzkich uproszczeń - ot, Rosjanie w towarzystwie obcych zajmują się głównie knuciem, w towarzystwie swoich - głównie piciem wódki. Rosjanina gra zresztą Daniel Olbrychski, bo w końcu w USA Polak czy Rusek to wsio rawno, przecież chodzi tylko o ten śmieszny akcent. Ale to w końcu kino akcji, nie dramat psychologiczny - i jako film akcji sprawdza się dobrze. Gdyby nie te ciągłe ujęcia z ręki, które prawie przyprawiły mnie o chorobę morską, to nawet dobrze plus.

Postać Evelyn Salt, antybohaterki, co do tożsamości której widzka ma wątpliwości do samego końca filmu (a ten, niestety, grozi sequelem), chwilowo współistnieje w mojej świadomości z postacią innej kobiety o nieznanej dla nas tożsamości (w sensie egzystencjalnym), której prawie-że-biografię wczoraj doczytałam: Narcyzy Żmichowskiej. Jestem w końcu dzieckiem postmodernizmu, potrafię zestawić wszystko ze wszystkim.

Zacznijmy od tego, że Żmichowska też agentka. A jakże! Gdy wydawnictwo Gebethner & Wolff zwróciło się do niej z prośbą o opracowanie "Dzieł" Klementyny z Tańskich Hoffmanowej, mogła po prostu machnąć odę na cześć powszechnie wówczas szanowanej pedagożki. A jednak napisała wywrotowy, złośliwy tekst o tym, jak krzywdzące i anachroniczne są metody wychowywania młodych panien zalecane przez panią Klementynę (a można je streścić jako: "kobietę należy wychować tak, żeby jej przyszły mąż mógł być z niej zadowolony"). Zagadka: skoro G&W wiedzieli, że tak będzie - a musieli wiedzieć, bo Żmichowska miała już ugruntowaną opinię emancypantki - dlaczego właśnie jej zlecili tę pracę? Kto za tym stał?

Dalej: nie wiemy, kim (w filmie "kim?" znaczy "po czyjej stronie?") jest Salt. O Żmichowskiej nie wiemy, czy lubiła chłopców, czy może raczej dziewczęta. A ponieważ u nas wciąż sprawą wielkiej wagi jest ustalenie, kogo dany pisarz czy pisarka przyjmował/a w łóżku, pokolenia badaczy i badaczek biedzą się nad orientacją seksualną Narcyzy z poświęceniem godnym lepszej sprawy - i nadal nic nie wiadomo na pewno. Gabryella (to młodzieńczy pseudonim pisarki) wymyka się jasnym klasyfikacjom, co czyni ją "moralnie" niepewną, ergo niebezpieczną, jako że - wiadomo - "dwa herezją śmierdzi!". To chyba jeden z powodów, dla których Żmichowska orbituje raczej na obrzeżach świadomości literackiej przeciętnej Polki. Która czytała "Pogankę"? Ręka do góry!

Salt ma twarz Angeliny Jolie. Żmichowska miała twarz starego Indianina. Bo w naszych czasach bohaterka - choćby i anty - musi przyciągać wzrok ładną buzią i zgrabnym tyłkiem (btw: plus dla twórców filmu za niezrobienie z Jolie Lary Croft, przynajmniej nie "na oko"). Nawet jeśli jest potrójną (o ile dobrze policzyłam) agentką. Żmichowska jako agentka emancypacji też nie była dobrze zamaskowana - w końcu i do dziś pokutuje przekonanie, że "feministki to brzydkie baby, które nie mają chłopa i przez to są sfrustrowane". Żmichowska była brzydka i nie miała chłopa - no po prostu na pierwszy rzut oka widać, że to jakaś fe-fe!-ministka. Była przy tym tak wspaniałym człowiekiem, że Julia Bąkowska, jedna z jej przyjaciółek, opisała ją jako piękność. A kto o Salt powie, że ma piękną osobowość?

Czytałam: Barbara Winklowa, Narcyza Żmichowska i Wanda Żeleńska, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2004 

poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Jak doszło do tego, że przeczytałam "Zmierzch" i zdemaskowałam Meyer

Uważam popkulturę (kulturę masową w zasadzie również, ale może w krótszych przedziałach czasowych) za najważniejszą sferę kultury. Kiedyś opracuję jakiś list otwarty, w którym będę się domagała uznania dla dzieł przeciętnych (albo i nieprzeciętnych), będących w szerokim obiegu: czytanych, oglądanych, słuchanych, cokolwiek. Oczywiście, nie mówię tutaj, że taka np. seria o Harrym Potterze jest czymś lepszym od, dajmy na to, sonetów Petrarki. Mówię natomiast, i to z całkowitym przekonaniem: seria o Harrym Potterze ma dla naszych czasów co najmniej takie samo znaczenie jak sonety Petrarki. A wręcz - nie oszukujmy się – większe.
Tak w dużym skrócie brzmiały moje przemyślenia na temat, hm, stratyfikacji Kultury. Gdy już nasyciłam się ich obrazoburczym potencjalem i wyłożyłam je wszystkim spośród znajomych, którzy byli uprzejmi słuchać, nagle dotarło do mnie: no fajnie, ale gdzie ty, ptysiek, a gdzie kultura popularna, której tak bronisz? Przecież nawet ostatniej części Pottera (trzymam się tego przykładu) w rękach nie miałaś! Zdębiałam. I postanowiłam uzupełnić braki.
 Zacznijmy od tego, że przeczytanie "Zmierzchu" (za cel obrałam tom I tzw. Sagi) nastręcza młodej polskiej inteligentce poważnego problemu technicznego: trzeba mieć książkę. A przecież ani jej nie kupię (28,5?! To prawie 9 paczek moich ulubionych ciastek!), ani nie pożyczę od kogoś ze znajomych (bo po co ktoś ze znajomych ma wiedzieć, że czytam „Zmierzch”?). Pozostaje biblioteka i perspektywa  konieczności spojrzenia w oczy (skądinąd szalenie sympatycznej) pani za biurkiem, która na pewno pomyśli „a jednak, mam cię!”.
Wszyscy i wszystkie z pewnością pamiętacie tę scenę z „Lalki”, gdy Wokulski na oczach panny Łęckiej ostentacyjnie zabiera się do jedzenia ryby nożem i widelcem? Rozmaicie się to interpretuje, ale o jednej nauczce, jaką daje nam tamten wybryk, z reguły nikt nie myśli: czasem zamiast zredukować coś do absurdu warto to do absurdu wyśrubować. Efekty mogą być interesujące.
Poszłam tedy do mojej ulubionej biblioteki i wypożyczyłam za jednym zamachem: „Zmierzch” Stephenie Meyer właśnie, „Nigdy w życiu” Katarzyny Grocholi, „Dom nad rozlewiskiem” Małgorzaty Kalicińskiej i „Artystkę wędrowną” Moniki Szwai (pani bibliotekarka, zachowując kamienną twarz, doradziła mi Szwaję zamiast Izabeli Sowy – jako bardziej popularną). Tzw. nowa polska proza „kobieca” to temat na osobną notkę, nawiasem mówiąc. Wiem, że wiecie.
Nie będę pisać o tym, jak wychodząc z Meyer do parku okładałam ją obwolutą „Wstępu do cybernetyki” (miała odpowiednią wielkość), bo bałam się, że może mnie zobaczyć ktoś ze znajomych. Chociaż, gdy się głębiej zastanowić, moje perypetie wokół „Zmierzchu” były znacznie ciekawsze od samego „Zmierzchu”. Za to emocje – nieporównywalne. W książce Meyer każda rozmowa (Belli i Edwarda, bo innych prawie nie ma – sporadycznie z ojcem, który chyba celowo został zaprojektowany jako mruk, żeby mimo bycia jedynym współlokatorem dziewczyny nie nadawał się przypadkiem na, broń Boże, powiernika. A matka jest poza, Internet działa słabo, etc., etc., no po prostu Edward to jedyna osoba, z którą warto porozmawiać, ach) to prawdziwa fontanna emocji. To, moim zdaniem, jeden z błędów początkujących (lub wiecznie początkujących) autorów i autorek: każda wypowiedź musi być koniecznie zaopatrzona w opis stanu emocjonalnego mówiącego czy mówiącej, opis grymasu, gestu czy postawy. KAŻDA. Przeto pogawędki dziewczęcia i wampira mienią się najrozmaitszymi emocjami, głównie skrajnymi i negatywnymi (bo Edward jest z gatunku „wrażliwych”). Znaczna część rozmów toczy się w samochodzie Samochody to jakiś fetysz Meyer? Znaczna część wszystkiego odbywa się w samochodzie. Pierwsza rozmowa Belli z ojcem dotyczy samochodu. Zanim Bella poznaje Edwarda, widzi jego samochód. Bardzo Ważne Wyznania wyznawane są w samochodzie. Edward ratuje Bellę od zmiażdżenia przez samochód, Edward ratuje Bellę wciągając ją do samochodu. Czy to jakiś symbol, klucz, czy co, hę? O co chodzi?
No dobra, nie chciałabym się za długo rozwodzić, bo o „Zmierzchu” napisano już chyba wszystko, co tylko się da (z co nowszych polecam artykuł w Zadrze. Zadrę można i warto nabyć choćby tu), wyjawię zatem tajemnicę bestsellera, którą odkryłam sama i pierwsza; jej dotąd niedocenioną głębię intelektualno-moralno-poznawczo-no. Otóż Meyer jest bezpośrednią spadkobierczynią wielkich tradycji naturalizmu! Tak! Nie dajcie się zwieść temu fantastyczno-groźnemu kostiumowi, który jest tylko po to, by po powieść sięgnęły nastolatki! Popatrzcie tylko: bohaterowie to Bella Swan (łabędź, czy właściwie łabędzica; a zatem nomen omen mające podkreślić wyjątkowy niby wdzięk i dostojeństwo Belli, których – nota bene – przez bodaj ponad 400 stron nie zauważyłam) i Edward Cullen, bardzo często porównywany do pumy. Edward mówi o wampirach, że są odpowiedzią ewolucji na ludzi (jest pożywienie - pojawia się chętny na pożywienie, rozumiecie)- toż to klasyczny ewolucjonizm, wręcz ewolucjonistyczny fatalizm! Ale to tam szczegół, takie drobiazgi. Najważniejsze jest to, że co robią bez przerwy bohaterowie (także w samochodzie, oczywiście)? OBWĄCHUJĄ SIĘ! Przysięgam, bez przerwy! Nie zliczę, ile razy Edward i inni mówią Belli, że ma wyjątkowo kuszący zapach – i ile razy Bella myśli to samo o Edwardzie.* Podstawą ich rzekomo wielkiej miłości nie jest żadna metafizyka: to najzwyklejszy, najbardziej przyziemny zmysł powonienia. Feromony. Ideał sięgnął bruku. Tak naprawdę „Zmierzch” to gorzka opowieść o poszukiwaniu transcendencji w świecie oferującym zaledwie powierzchowne doznania zmysłowe. Bohaterowie to postacie na wskroś tragiczne, miotające się między świadomością swojej „ziemskości” a pragnieniem absolutu. Stephenie Meyer jest dziedziczką tradycji Zoli, Huysmansa, Goncourtów, Belmonta etc.
I pamiętajcie – jest tak samo ważna.


* Szczerze mówiąc, w pewnym momencie zaczyna się to robić trochę obleśne.