wtorek, 27 grudnia 2011

Wojna polsko-węgierska pod flagą sagi rodzinnej

Niedawno czytałam Lalę Jacka Dehnela, więc wiem, jak może wyglądać słitaśna opowieść o przodkini. Dehnel opisuje swoją babcię z zastosowaniem wyjątkowo irytującej interpretacji zasady sine ira et studio: trzyma się przyklepywania i ugładzania, i - broń Boże! - nieosądzania. Jakkolwiek to ostatnie może być uzasadnione (choć: a) wolę rzetelne przedstawienia z subiektywnym komentarzem od prób taniego "obiektywizmu"; b) czy w ogóle warto silić się na "obiektywizm" przy opisywaniu rzekomo najważniejszej postaci swojego życia?), to już pisanie jednym tonem o tym, że babcię dwukrotnie prawie zgwałcono, że była PRLowską urzędniczką, że zdradzała męża, pomagała wszystkim potrzebującym i była wszechstronnie utalentowana wywołuje we mnie reakcję typu "eeee?". Poza tym Dehnel wdzięczy się do czytelniczki tak bardzo, jakby mu zależało tylko na tym, żeby rzecz mi się podobała. Figa, nic z tego

Zupełnie inaczej jest ze Staroświecką historią Magdy Szabó, "jedynej słynnej Węgierki" (wiem, inner jokes na blogu to trochę nietakt). Zadziwiające, jak podobnie skonstruowane są te powieści. Tak podobnie, że aż podejrzewałabym tu jakiś rodzaj inspiracji - chyba muszę jeszcze raz przeczytać Lalę w poszukiwaniu wskazówek wpływologicznych.

Załóżmy jednak, że Lali nie znacie (bo że któraś czytała Staroświecką jest jeszcze mniej prawdopodobne), ogółem więc: wnuk (córka) opowiada historię swojej babci (matki), od korzeni począwszy aż po - znaczące - swoje własne (wnuka/córki) narodziny. W obu przypadkach mamy zatem do czynienia z zawłaszczeniem historii: Dehnel kradnie historię swojej babki, której ona nie zdążyła za życia spisać; Szabó opowiada właściwie wbrew woli matki, która wyraźnie nie życzyła sobie podobnego dłubania w jej życiu. Co sprawia, że Lalę czytałam z uczuciem cukro-mdłości, a Staroświecką z przyjemnością i niejaką satysfakcją?

To proste. Obie powieści stanowią próbę zarazem rozliczenia z własnymi korzeniami jak i zbudowania literackiej (dosłownie i w przenośni) genealogii. Dehnel robi to poprzez nieco niesmaczne w swej ostentacji odwołania do szlachectwa rodziny i inteligenckość bardzo á la rodzina Borejków, a także całą plejadę słynnych nazwisk-ozdobników. Szabó łączy z nim fakt, iż oboje widzą w sobie coś jakby realizację projektu, przekazywanego poprzez pokolenia wraz z genami. O ile jednak Dehnel czuje się z tym bosko i przyjmuje m swoje - wcale nie takie piękne - dziedzictwo z całym dobrodziejstwem inwentarza i niejako bez zastrzeżeń, o tyle Szabó, chłodna i znacznie mniej pozująca na intelektualistkę a bardziej nią będąca, postrzega rzecz raczej jako brudne wykopaliska i kłopotliwe dziedzictwo niż cenną błyskotkę, którą można szpanować (szpanowanie jest w książce Dehnela bardzo ważne, na wielu poziomach; powiedziałabym, że szpanowanie jest zasadą kompozycyjną tej powieści).

Różnicę w podejściu widać już na poziomie metody: Szabó oprócz tego, że zna mówioną wersję historii, którą przekazała jej matka, prowadzi też badania źródłowe, na podstawie których  rekonstruuje historię swojej rodziny; Dehnel opiera się na opowieściach babci. Szabó, prowadząc narrację "historyczną", z reguły trzyma się ciągu wydarzeń: podporządkowując narrację wymogom męskiego następstwa przyczyny i skutku. Dehnel także przykrawa kłębiącą się opowieść babci do tych ram, ale jego gest wywołuje we mnie opór tym większy, że robi to świadomie (pamiętajmy, że powieść Szabó wyszła w 1977 roku).

Odbieranie głosu to rzecz wyjątkowo brzydka, chyba się zgodzicie. I dlatego jestem za Szabó, która ironicznie, prawie szyderczo, ale jednak stara się tego unikać, a przeciw Dehnelowi, który z ogromnym samozachwytem to robi.


Czytałam:
J. Dehnel, Lala, Warszawa 2006.
M. Szabó, Staroświecka historia, przeł. K. Pisarska, Warszawa 1981.

2 komentarze:

  1. A ja właśnie lata temu "Staroświecką historię" czytałam, natomiast "Lalę" jescze nigdy (jak dobrze wiedzieć, że jest ktoś, kto nie pieje nad nią z zachwytu, zaczynałam się obawiać, że lektura tej książki wprowadza w jakiś trans). "Staroświecka" zapadła mi w pamięć jako książka zupełnie odmienna od pozostałych, które czytałam. Było w niej coś zimnego, ale to niekoniecznie na minus. To jedna z tych lektur (dla mnie), które niby nie zachwycaja, ale jednak zostają w głowie przez długi czas. Pamiętam, że dużo myślałam o tej książce po jej przeczytaniu.

    OdpowiedzUsuń
  2. Owszem, co do "Lali" zachwytu brak (z wyjątkami: za epitet "bitośmietanne" gotowa jestem Dehnela wyściskać). Podczas lektury cały czas zastanawiałam się jednak, czy mój dystans (uprzedzenie wręcz) bierze się tylko z tekstu, czy może z opinii o autorze, wyrobionej na podstawie lektury wywiadów i felietonów w "Polityce".

    Ten "chłód" kojarzy mi się z esejami Dubravki Ugrešić (choć nie potrafię tego wytłumaczyć).

    To wspaniale, swoją drogą, że znalazła się choć jedna osoba, która czytała Szabó (choćby po to warto było pisać tę notkę). Węgierscy pisarze i pisarki nie są w Polsce tak znani, jak na to zasługują.

    OdpowiedzUsuń