sobota, 17 września 2011

Efekt bierności*

Nie mam jakoś serca do tej recenzji. Właśnie skończyłam czytać – po raz trzeci w życiu – Sagę o wiedźminie, i to o niej chciałabym się rozpisać, ale postanowiłam, że muszę wrzucać więcej tekstów o książkach nowych. I postanowiłam też, jeszcze przed zakończeniem Sagi, że napiszę o tej właśnie.

Do Imigracji Kai Malanowskiej podeszłam trochę jak do jeża. Nie czytałam jej okrzyczanego naprawdę dobrym debiutu, Drobnych szaleństw dnia codziennego. Czytałam za to parę wywiadów z autorką, w których opowiadała o swojej depresji i o tym, jak pisanie pomogło się jej z depresji podźwignąć itd. Nie wzruszyło mnie to ani trochę, jeśli chodzi o stosunek do twórczości Malanowskiej, bo jestem zwolenniczką rozdzielania życia i literatury, zazwyczaj. Takie wyznania nieraz są też traktowane jako handicap, jako wymówka: „o, patrzcie: napisałem taką to a taką książkę, może i jest do niczego, ale w trakcie pisania ząb przestał mnie boleć i dlatego ta książka zmieniła moje życie”. Toteż byłam ostrożna.

Pierwsze opowiadanie – Butterfly – obawy moje po części potwierdziło. Opowieść o warszawskim geju-drag queen-Azjacie wydała mi się wymuszona i mocno zalatywała latami 90., kiedy takie rzeczy pisało się, bo były rewolucyjne w swoim podejściu do Innego jako do legendarnego zwykłego człowieka (no nie no, łaaaał, ależ nowość). Językowo zresztą też tak se. Na szczęście dalej było lepiej: Poza słowami ujmuje zrezygnowaną czułością w portrecie ojca, Rozpuszczalność ciał stałych – ciekawym i żartobliwym rozpracowaniem tematu obsesji/fascynacji, Wakacje z Marytą – nieco absurdalnym nastrojem banalnej w sumie historyjki jakby miłosnej. Wszystkie opowiadania analizują sytuację egzystencjalną udawania (blurp twierdzi, że obcości – niech mu będzie, ale to nie wyczerpuje problemu). Wszystkie są zwierzeniami podmiotu, który imigruje wewnątrz siebie – i decyduje się na przerwanie gry ze światem bądź nie. Zazwyczaj nie. Nie ma tutaj wywrotowego potencjału; postacie płyną z prądem zdarzeń z błogimi uśmiechami wyrażającymi radość, że nie muszą podejmować decyzji czy – broń Boże – działania. Tak, tak, dobrze Wam się zdaje: widzę w tej książce to samo, co mnie tak denerwuje w wielu utworach nowej polskiej prozy: to, że można ją streścić w zdaniu „nadwrażliwa narratorka odkrywa nowe oblicze dnia codziennego”. Bleagh.

Całość całkiem dobra (i ładnie wydana – zawsze zwracam na to uwagę – choć z pewną manierą Krytyki Politycznej, której nie lubię – maniery, nie Krytyki), ale żeby od razu wietrzyć sensację? Zdecydowanie nie. To raczej dobrze wykonana robota, nawet z niejakimi przebłyskami talentu, i z dużą dozą dystansu, co też się chwali – ale nie jest to książka szczególnie wybitna. Raczej rozbudza nadzieje niż je spełnia. Zwłaszcza czytelniczka utworów (stosunkowo) młodych kobiet-gwiazd prozy - jak Justyna Bargielska, Natalia Fiedorczuk czy Sylwia Chutnik – może czuć pewien niedosyt, swego rodzaju niedopieszczenie. Powiedzmy zatem, że test drugiej książki Kaja Malanowska zalicza na mocne trzy plus. Cztery minus, jeśli ktoś gustuje w tego rodzaju prozie.  


Czytałam: K. Malanowska, Imigracje, Warszawa 2011.


* przywłaszczyłam sobie tytuł książki prof. Czaplińskiego. Jednej z moich ulubionych jego książek zresztą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz