piątek, 9 września 2011

O mojej mało znanej słabości

Właściwie nie było wśród moich znajomych osoby, której nie zaskoczyłaby informacja, że od października zostanę dumną studentką filologii węgierskiej. Dziwnym trafem nikt nie wiedział o mojej wcale dawnej słabości do kultury węgierskiej.

Podejrzewam, że równie wiele osób zdziwiłoby się, gdybym powiedziała, że – gdyby trzymać się tych trochę sztucznych podziałów na literatury narodowe – w ścisłej czołówce moich ulubionych państw-dostarczycieli powieści są Stany Zjednoczone. O tak. Uwielbiam dobrą literaturę amerykańską. Ma w sobie jakieś nescio quid, którego zwykle nie posiadają literatury europejskie. Nie wiem, jak to nazwać: to jakieś zdystansowane okrucieństwo w narracji, w nastoju, w stylu. Trudno to opisać, to dość trzewne doznanie estetyczne: weźcie stare książki Stephena Kinga, praktycznie całego Cormaca McCarthy’ego i niewielką, niestety, spuściznę Sylvii Plath – i wyciągnijcie z nich wspólny mianownik – i to będzie właśnie to, o co mi chodzi.

Dlaczego o tym piszę? Bo właśnie skończyłam Niebieskiego ptaka Joyce Carol Oates, jednej z najwybitniejszych żyjących pisarek amerykańskich. A trzeba Wam wiedzieć, że uwielbiam powieści Oates – uważam je za absolutny majstersztyk. I tym razem ponadsiedemdziesięcioletnia Amerykanka mnie nie zawiodła.

Niebieski ptak (tytułowej piosenki możecie posłuchać na przykład tutaj) opowiada historię tajemniczej śmierci młodej (choć nie pierwszej młodości) wanna-be-piosenkarki i prowincjonalnej piękności Zoe Kruller. Historię poznajemy z dwóch krzyżujących się, powiedziałabym wręcz: symetrycznych perspektyw córki  mężczyzny oskarżonego o morderstwo Zoe oraz syna zamordowanej kobiety.

Kryminał, myślicie pewnie. Poniekąd tak: Oates jest mistrzynią wykorzystywania konwencji kryminału (bardzo swobodnie zresztą potraktowanej) do przedstawienia świata takich uczuć i myśli ludzkich, przy których zbrodnia-węzeł fabuły wydaje się dość zwyczajna i zdrowa. Ponadto autorka doskonale operuje narracją pierwszoosobową, co pozwala te wszystkie codzienne (tak!) dewiacje poznać niejako od środka – tak że w pewnym momencie czytelniczka czuje się jak terapeutka diagnozująca bohatera czy bohaterkę powieści. A jest co diagnozować: Niebieski ptak aż kipi od problemów i „zwyczajnych” patologii. Mamy tu kompleks Elektry, alkoholizm, masochizm, narkotyki, rasizm, prostytucję, mizoginię, toksyczne rodziny – cały katalog, opisany bez zdziwienia, prawie laboratoryjnie, na zasadzie: tak to jest, tak zawsze było, widać tak musi być. Nie dajmy się jednak zwieść pozornie zimnej krwi narratorki (w pierwszej osobie opisana jest Krista Diehl, córka domniemanego mordercy; syna ofiary, Aarona, poznajemy z perspektywy trzeciej osoby, o ile za taką uznać mowę pozornie zależną): jak wiele postaci Oates także i ona jest [uwaga, banał] targana namiętnościami. „Jest targana namiętnościami”, ale nie: „podnieca się” - i w tym właśnie tkwi mistrzostwo, z jakim Oates tworzy swoich bohaterów i bohaterki. Tworzy, dodajmy, trochę tak, jakby ich właściwie nie lubiła. Nie potrafię tego sądu uzasadnić, ale to się czuje.

Jeśli dodać do tego ostry jak brzytwa, precyzyjny język Oates, która metaforą czy porównaniem posługuje się oszczędnie i świadomie, wyłącznie w celu podkręcenia wyrazistości obrazu, oraz brak łatwych, krzepiących zakończeń czy optymistycznych przesłań – otrzymamy prozę jak pchnięcie nożem. Zdecydowanie zasługującą na Nobla, którego posiadaczka najbardziej uduchowionego wejrzenia współczesnej literatury (próbka obok) wciąż ma szansę się doczekać.


 Czytałam: Joyce Carol Oates, Niebieski ptak, Poznań 2010.
  

2 komentarze:

  1. Mnie nie zaskoczyła.

    Zgadzam się, że to coś w literaturze amerykańskiej jest. I tego właśnie w niej nie znoszę - jak również tego, że nie ma w niej tego czegoś, co jest w brytyjskiej. Języka angielskiego, między innymi.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ależ najdroższy, a przecież gdyby nie "Szklany klosz", nigdy nie bylibyśmy razem! :P

    Poza tym jak zwykle o ogóle wnioskujesz na podstawie lektury jednej książki.

    OdpowiedzUsuń