niedziela, 25 września 2011

Książki najfajniejszej dziewczyny w mieście

Zainspirowana artykułem w Wysokich Obcasach sprzed tygodnia postanowiłam stworzyć własną listę książek najfajniejszej dziewczyny w mieście. Trochę na chybił-trafił, bo przecież ciężko jest skondensować moją osobowość najfajniejszej dziewczyny w Poznaniu do zaledwie dziesięciu punktów. Równie dobrze mogłabym podać tutaj wiele innych zestawów. Bo najfajniejsza dziewczyna w mieście przeczytała wiele razy po dziesięć książek - to warunek sine qua non.

A oto i one:





Simone de Beauvoir "Druga płeć"
NDwM musi przecież znać klasykę feminizmu! I nie wyobrażam sobie, żeby feministką nie była. Przenigdy.

Roland Barthes "Mitologie"
Nie wiem, dlaczego akurat o tym pomyślałam. Może dlatego, że w "O pięknie"  Zadie Smith jedna z bohaterek mówi o innej, że tak naprawdę przeczytała tylko "Mitologie" i wyłącznie dzięki nieustannemu cytowaniu ich wyrobiła sobie opinię wybitnej studentki?

Stanisław Lem "Dzienniki gwiazdowe"
NDwM musi znać się na jakiejś literaturze spoza głównego nurtu. Ja lubię fantastykę. A Lem to pierwsze imię polskiej sci-fi.

Wergiliusz "Eneida"

Ile znacie osób spoza branży filologicznej, które przeczytały jakikolwiek starożytny epos? A? To jest bardziej hipsterskie niż spodnie rurki!

Colette "Czyste, nieczyste"

To znów odnośnie klasyki. Z jakiegoś powodu znajomość powieści erotycznej mającej prawie osiemdziesiąt lat wydaje mi się szczególnie sexy.

Virginia Woolf "Orlando"
NDwM obowiązkowo musi znać książki innych NDwM.

Georges Perec "Życie. Instrukcja obsługi"Postmodernizm nadal jest fajny. A Perec jest fajniejszy niż wielu innych postmodernistów. No i jaki szpan, taka gruba księga!

Bob Dylan, "Moje kroniki"
 Bo słuchać muzyki to każda głupia potrafi.

Swietłana Aleksijewicz "Wojna nie ma w sobie nic z kobiety"
NDwM dostrzega istnienie poza czystą literaturą także nieco tzw. prawdziwego życia. I: czytanie reportaży jest trendy.

Sylvia Plath "Szklany klosz"
Patrz pkt 6. A poza tym: która nie zna Plath, nie ma prawa mianować się NDwM. Nie i już.

piątek, 23 września 2011

Majtki bez rozcięcia w kroku albo mam problem z Klaudyną

Mam problem z Klaudyną. Ta tytułowa bohaterka klasycznej pozycji literatury perwersyjnej, cyklu o Klaudynie autorstwa niezrównanej Colette, przyprawia mnie o istny ból głowy. Nie wiem bowiem, czy uznać ją na równi z Pippi czy Anią z Zielonego Wzgórza za ikonę literatury dziewczyńskiej i poniekąd wzór do naśladowania, czy też – wręcz przeciwnie – potępić i skazać na zapomnienie. Dobra, żartuję. W życiu nie dałabym żadnej z książek z serii o Klaudynie dziewczynce w wieku odpowiednim do czytania książek o Pippi*.

Klaudyna ma lat piętnaście i uczy się w wiejskiej szkole. Mieszka w malowniczym miasteczku-wiosce Montigny, gdzie całymi dniami hasa po lasach, co jest jej ulubionym zajęciem. Drugim ulubionym zajęciem Klaudyny jest prowadzenie perwersyjnych, sadystycznych gierek ze wszystkimi dookoła. Bo musicie wiedzieć, że Klaudynka jest ponadprzeciętnie inteligentna, pyskata, nieźle oczytana (głównie w literaturze uważanej za nieodpowiednią dla jej wieku), wcale ładna i – jakkolwiek fatalnie by to nie zabrzmiało w odniesieniu do piętnastolatki, ale to specyfika powieści – bardzo pociągająca, szczególnie dla dużo starszych mężczyzn i koleżanek o skłonnościach do, hm, poddaństwa. Lolita beta, słowem: trzęsie wszystkimi.

Niby-dzienniki Klaudyny, jakimi są Klaudyna w szkole i Klaudyna w Paryżu to lektura niezwykle wciągająca, choć i włosy na głowie jeży. Jeśli cokolwiek może nam się skojarzyć z żeńskim oddziałem wiejskiej szkoły opisywanej przez narratorkę, to tylko stado wilczyc, gotowych zagryźć się za byle drobiazg. Ponadto kobiecy światek to pole szalejącej autodestrukcji: dziewczynki z lubością jedzą i piją rzeczy, które są absolutnie niejadalne (wymienić warto choćby rozmaite artykuły papiernicze). Każdy, nawet najdrobniejszy mankament ciała jest natychmiast dostrzegany i bezlitośnie piętnowany. Szkoła jest sceną wielu wydarzeń, z molestowaniem seksualnym włącznie, najrzadziej widzimy tam rzetelną naukę. Dziewczynki gryzą się, biją, drapią, kopią, całują, obserwują romans nauczycielek i romansują między sobą, a przy okazji, właściwie mimochodem, przygotowują się do egzaminu nauczycielskiego (taak, te złote czasy, gdy nauczycielką zostawało się w wieku lat szesnastu). Klaudyna zdaje go, oczywiście, bardzo dobrze. Wkrótce potem przenosi się do Paryża, gdzie, oczywiście, jedyną dalszą jej edukacją jest edukacja sentymentalna do zaręczyn włącznie.

Brzmi to okropnie i właściwie byłoby zupełnie okropne, gdyby nie ogromna, przemożna witalność, jaka jest w tych dziewczynkach. Robią odrażające nieraz rzeczy (Łusia, zauroczona Klaudyną dziewczynka, zostaje kochanką-utrzymanką własnego starego i obleśnego wuja), ale zawsze kieruje nimi chęć osiągnięcia czegoś więcej. Chcą czegoś, to sięgają po to. A poza tym nie są uroczymi dziewczątkami-laleczkami; przypominają raczej Marysię z Kieszonkowego atlasu kobiet Chutnik. To diablątka, a to jest bardzo ożywcze w literaturze z początku XX wieku. Z drugiej strony ich energia, właściwie czyste libido rozmaicie kanalizowane, nakierowana jest z reguły na podobanie się i uwodzenie, ewentualnie na podporządkowywanie sobie innych zamiast na jakąkolwiek działalność twórczą. A to nie jest krzepiące. Trudno nie myśleć o głównej bohaterce jako o postaci stworzonej, by starzy faceci  gustujący w młódkach mieli o czym fantazjować. A jednak nie da się odmówić jej uroku, a zwłaszcza - wspaniałego, ciętego poczucia humoru i zmysłu obserwacji. I ciężko jej nie lubić.

Czytałam: Colette, Klaudyna w szkole. Klaudyna w Paryżu, przeł. K. Dolatowska, Warszawa 1975.


* A poznańska księgarnia Bookarest umieściła wznowioną ostatnio Klaudynę w szkole w dziale "literatura dziecięca". Serio.

niedziela, 18 września 2011

Uwagi na marginesach Sagi o wiedźminie

Jak już napisałam poprzednio, przed chwilą [notka pisana 16 IX wieczorem] skończyłam trzecie czytanie Sagi o wiedźminie (ach, to jeszcze z czasów, gdy „Saga” nie równała się „Zmierzchowi”) Andrzeja Sapkowskiego. Otarłam łzy, zaparzyłam sobie melisę na uspokojenie i zasiadłam do komputera.

Trzeba Wam wiedzieć, że o ile podczas ostatniej lektury – gimnazjalnej chyba – złamała mnie dopiero wzmianka o mignięciu płowego warkocza Milvy w finałowej scenie (pamiętam to jak dziś), tak teraz z narastającą intensywnością chlipałam przez ostatnich kilka rozdziałów. Powodem tego może być przybór doświadczenia życiowego bądź moje tabletki hormonalne, tak czy siak fakt trzeba odnotować in plus nastrojotwórczych zdolności ASa polskiej fantasy.

Co różni lekturę człowieka 22-letniego od lektury człowieka nastoletniego? Cóż, z pewnością nie tylko metry bieżące łez. Przede wszystkim szczerze zdziwiło mnie, i to jest myśl przewijająca się przez całość procesu czytania, jak bardzo liberalno-lewicowy jest nastrój Sagi (to zabawne, bo wydawało mi się, że szczytowy punkt ideologicznego Sturm und Drangperiode osiągnęłam w gimnazjum, a potem już stopniowo mądrzałam). Tych siedem (liczę z opowiadaniami) tomów to jakby jeden wielki pean na cześć bycia porządnym człowiekiem, solidnej roboty i działania raczej drogą eliminacji różnych „zeł” niż buńczucznych czynów moralnego superherosa in spe. A przy tym mamy tu cały wachlarz tematów, które są wciąż żywe w dyskursie lewicowym: od globalnego ochłodzenia (słynne Białe Zimno) i degradacji środowiska, poprzez aborcję i rodziny rekonstruowane aż po rasizm. A to tylko drobna część. I wszystko to potraktowane jest – jako rzekłam – z solidną dozą trzeźwego liberalnego podejścia. Wow.

Dalej: od czasów gimnazjalnych przeczytałam niejedną książkę fantasy i naprawdę doceniam to, że Sapkowski wykreował świat tak żywy, że prawie namacalny. Bo sorry – szanuję choćby przysłowiowego Tolkiena, ale go nie lubię, bo pisał bajki i alegorie. A u Sapkowskiego wszystko żyje, jest funkcjonującym organizmem ze swoimi systemami i obiegami, zdrowiem i chorobami (przykład: Krajobraz był typowo powojenny. Wśród pól wyrastały ni z tego ni z owego mogiły i kurhany, wśród bujnej wiosennej trawy bielały czerepy i szkielety. Na przydrożnych drzewach wisieli wisielcy, przy drogach, czekając na śmierć głodową, siedzieli nędzarze. Pod lasem, czekając, aż nędzarze osłabną, siedziały wilki). Jeśli Sapkowski opisuje wojnę, to nie jest to mityczne starcie Dobra ze Złem, bo u niego i to Zło ma jakieś swoje uzasadnione racje, i Dobro nieraz brzydko pachnie. Tak samo jest zresztą z bohaterami i bohaterkami: nie znajdziesz takiej postaci, która nie ma na swoim koncie niczego, czego powinna się wstydzić. Strasznie to banalnie brzmi, pewnie, ale kto czytał Sapka ten wie, że nie opisuje on inkarnacji idei, tylko istoty, które mają idee.

Ponadto nie można nie cenić Sapkowskiego za doskonałą postmodernistyczną grę z rozmaitymi kliszami fantastyki i literatury w ogóle. Nieraz spotykamy coś, co skądś znamy, ale przewrotnie odmienione: elfy nie są takie super, jak zawsze były, leśna chatynka może okazać się siedliszczem pedofila-ludojada, światem rządzą nie Żydzi i masoni, a czarodziejki, błędni rycerze błądzą za żołd i tak dalej. A i finałowa scena z barką trąci jakby Tolkienem, czyż nie? Nie ona jedna zresztą. Że nie wspomnę o absolutnie boskiej przeróbce bajek i baśni, jaką są tomy Ostatnie życzenie i Miecz przeznaczenia. No i o kryptocytatach. Wymieniać można długo, a wniosek jest jeden: Saga to nie tylko świadectwo talentu, ale i nadzwyczajnej erudycji.

À propos trącenia: ogromną, ogromną i po raz trzeci ogromną zaletą Sagi jest unikanie tego, czego nie znoszę choćby w powieściach Pratchetta: łatwych analogii. To nie jest tak, że – jak nieraz próbowano sugerować – Sapkowski przeniósł nasz świat do świata fantasy. On twórczo wykorzystał elementy naszej rzeczywistości, by w rzeczywistość fantasy ją wcielić. I tak wielka wojna Północy i Nilfgaardu to nie jest po prostu II wojna światowa, tylko wszystkie wojny po trochu; pogrom w Rivii to nie jest Jedwabne, tylko ekstrakt ze wszystkich pogromów. Elfy, krasnoludy i niziołki to nie są Żydzi, tylko „po prostu” mniejszości; Oxenfurt to nie jest tak sobie Oxford – to sama idea Akademii. Czego jak czego, ale języka ezopowego tutaj nie uświadczysz. Nie w takiej formie, do jakiej jesteśmy przyzwyczajone.

Następna rzecz, wynikająca właściwie z poprzedniej, to rzadkie posługiwanie się prostackimi aluzjami do współczesności. Jest to rzecz bardzo śliska i bardzo łatwo jest mi się zrazić do powieści fantasy, która coś takiego uskutecznia. Przez „prostackie aluzje do współczesności” rozumiem np. czytelne nawet dla idiotów odtwarzanie pewnych popularnych w danym czasie memów bądź aluzje do znanych aktualnie postaci. Pod niewprawnym piórem zmienia się to w żenadę, koszmar i w ogóle pisarstwo Pilipiuka. Na szczęście Sapkowski unika tego, pozwalając sobie na sporadyczne wyraźniejsze aluzje (Krasnolud – zapluty karzeł zdrady). Pewnie, niektóre postaci wykazują cechy, na podstawie których można próbować doszukać się ich odpowiedników w rzeczywistości - ale nie mają one przy okazji jakichś baaardzo subtelnie sugestywnych imion typu Bill The Gate. (Nie lubię Pratchetta. Bardzo.)

Zapewne Sadze można coś zarzucić. Szczerze powiedziawszy: nie wiem, co. Dla mnie to utwór fantasy idealny. Cykl, który po prostu trzeba pokochać, bez względu na preferencje czytelnicze. Jedno z najwyższych osiągnięć polskiej prozy lat 90. i zdecydowanie najwyższe osiągnięcie polskiej fantasy (są tacy, którzy uważają, że lepsza jest Trylogia husycka tegoż ASa. Nie zgadzam się: Saga, w przeciwieństwie do Trylogii, trzyma poziom od początku do końca). I co jeszcze? Może to, że na własnych palcach jestem w stanie policzyć książki, które przeczytałam trzy razy. A w tym siedem należy do cyklu wiedźmińskiego.

Czytałam: A. Sapkowski, Saga o wiedźminie i opowiadania (tj. Ostatnie życzenie, Miecz przeznaczenia, Krew elfów, Czas pogardy, Chrzest ognia, Wieża Jaskółki, Pani Jeziora), Warszawa 1992 – 1999.

sobota, 17 września 2011

Efekt bierności*

Nie mam jakoś serca do tej recenzji. Właśnie skończyłam czytać – po raz trzeci w życiu – Sagę o wiedźminie, i to o niej chciałabym się rozpisać, ale postanowiłam, że muszę wrzucać więcej tekstów o książkach nowych. I postanowiłam też, jeszcze przed zakończeniem Sagi, że napiszę o tej właśnie.

Do Imigracji Kai Malanowskiej podeszłam trochę jak do jeża. Nie czytałam jej okrzyczanego naprawdę dobrym debiutu, Drobnych szaleństw dnia codziennego. Czytałam za to parę wywiadów z autorką, w których opowiadała o swojej depresji i o tym, jak pisanie pomogło się jej z depresji podźwignąć itd. Nie wzruszyło mnie to ani trochę, jeśli chodzi o stosunek do twórczości Malanowskiej, bo jestem zwolenniczką rozdzielania życia i literatury, zazwyczaj. Takie wyznania nieraz są też traktowane jako handicap, jako wymówka: „o, patrzcie: napisałem taką to a taką książkę, może i jest do niczego, ale w trakcie pisania ząb przestał mnie boleć i dlatego ta książka zmieniła moje życie”. Toteż byłam ostrożna.

Pierwsze opowiadanie – Butterfly – obawy moje po części potwierdziło. Opowieść o warszawskim geju-drag queen-Azjacie wydała mi się wymuszona i mocno zalatywała latami 90., kiedy takie rzeczy pisało się, bo były rewolucyjne w swoim podejściu do Innego jako do legendarnego zwykłego człowieka (no nie no, łaaaał, ależ nowość). Językowo zresztą też tak se. Na szczęście dalej było lepiej: Poza słowami ujmuje zrezygnowaną czułością w portrecie ojca, Rozpuszczalność ciał stałych – ciekawym i żartobliwym rozpracowaniem tematu obsesji/fascynacji, Wakacje z Marytą – nieco absurdalnym nastrojem banalnej w sumie historyjki jakby miłosnej. Wszystkie opowiadania analizują sytuację egzystencjalną udawania (blurp twierdzi, że obcości – niech mu będzie, ale to nie wyczerpuje problemu). Wszystkie są zwierzeniami podmiotu, który imigruje wewnątrz siebie – i decyduje się na przerwanie gry ze światem bądź nie. Zazwyczaj nie. Nie ma tutaj wywrotowego potencjału; postacie płyną z prądem zdarzeń z błogimi uśmiechami wyrażającymi radość, że nie muszą podejmować decyzji czy – broń Boże – działania. Tak, tak, dobrze Wam się zdaje: widzę w tej książce to samo, co mnie tak denerwuje w wielu utworach nowej polskiej prozy: to, że można ją streścić w zdaniu „nadwrażliwa narratorka odkrywa nowe oblicze dnia codziennego”. Bleagh.

Całość całkiem dobra (i ładnie wydana – zawsze zwracam na to uwagę – choć z pewną manierą Krytyki Politycznej, której nie lubię – maniery, nie Krytyki), ale żeby od razu wietrzyć sensację? Zdecydowanie nie. To raczej dobrze wykonana robota, nawet z niejakimi przebłyskami talentu, i z dużą dozą dystansu, co też się chwali – ale nie jest to książka szczególnie wybitna. Raczej rozbudza nadzieje niż je spełnia. Zwłaszcza czytelniczka utworów (stosunkowo) młodych kobiet-gwiazd prozy - jak Justyna Bargielska, Natalia Fiedorczuk czy Sylwia Chutnik – może czuć pewien niedosyt, swego rodzaju niedopieszczenie. Powiedzmy zatem, że test drugiej książki Kaja Malanowska zalicza na mocne trzy plus. Cztery minus, jeśli ktoś gustuje w tego rodzaju prozie.  


Czytałam: K. Malanowska, Imigracje, Warszawa 2011.


* przywłaszczyłam sobie tytuł książki prof. Czaplińskiego. Jednej z moich ulubionych jego książek zresztą.

poniedziałek, 12 września 2011

O możliwości postklasycyzmu

Antyk po antyku Jacka Bocheńskiego był prezentem, jaki zrobiłam sobie na tegoroczny Dzień Dziecka. Jeszcze przed premierą zapowiadano, że to książka, w której Bocheński badać będzie sposoby funkcjonowania antyku we współczesności. Pomyślałam: ”Bocheński! Recepcja starożytności! Muszę to mieć! Huzzah!”. I kupiłam.

Nabyłam wówczas jeszcze dwie książki: Trans Manueli Gretkowskiej oraz Wojna nie ma w sobie nic z kobiety Swietłany Aleksijewicz. Wraz z kolejnymi powieściami Gretkowskiej moje czytanie jej ewoluuje chyba powoli z przyjemności poprzez wstydliwą przyjemność aż po lekki wstyd, więc na napisanie notki jakoś się nie zdobyłam. O Wojnie pisałam obszernie gdzie indziej. Pozostał Bocheński. To zresztą doskonały moment, ponieważ wciąż nie wiadomo, czy przejdzie do finałowej siódemki laureatów Nagrody Nike: a jeśli przejdzie, to czy dostanie nagrodę. Spieszmy się pisać recenzje, zanim posypią się one zewsząd.

 Ponieważ do książki dobrał się K. i bezczelnie przeczytał MOJĄ książkę zanim JA to zrobiłam, wiedziałam już mniej więcej, jaka jest tematyka tomu (i byłam trochę rozczarowana). Nie sugerowałam się jednak podczas lektury opinią K., albowiem odkąd przeczytał Boskiego Juliusza jest on zajadłym przeciwnikiem prozy Bocheńskiego. Miałam wątpliwości innej natury: po co taka książka w ogóle powstała? Czy ona jest potrzebna?

Przeczytawszy całość, odpowiadam: książka powstała z wewnętrznej potrzeby autora (to dość typowe, wiem: ale nie zawsze jest to jedyną motywacją). Nie jest światu szczególnie potrzebna. A jednak czyta się ją z przyjemnością i niejaką satysfakcją.

Antyk po antyku to zbiór siedmiu esejów, w których autor rozlicza się nie tyle z obecnością  starożytności we współczesnej kulturze w ogóle, ile z rolą, jaką odegrała ona w jego życiu pisarskim – a także w życiu literackim PRLu, poniekąd. Owszem, otwierający zbiór esej Rzeczy stare i nowe szeroko omawia sposób postrzegania starożytności na tle współczesności – i vice versa – jednak i tutaj Bocheński wyraźnie odnosi to do własnej sytuacji twórczej – sam zresztą stwierdza w jednym z kolejnych tekstów, że tamten esej jest próbą teoretycznego rozpracowania problemów, z których praktyczną stroną zmierzał się podczas pisania.

Rzeczy stare i nowe to naprawdę dobry, cieszący serce i umysł filolożki klasycznej esej – nie mam nic do dodania. Równie ciekawy, choć z innych względów, jest Z Herbertem w labiryntach, w którym Bocheński dokonuje karkołomnego wyczynu opisania Herberta-osoby zarazem z sympatią, lekką przyganą i – sine ira et studio. Na dobre jednak moją uwagę przykuły trzy ostatnie eseje, pomyślane jako „przypisy” do kolejnych części tzw. „trylogii rzymskiej” autora. Komentarze te są tyleż rzeczowe (a na pewno nie widzę w nich tak typowego dla tego rodzaju twórczości krygowania się i fałszywej skromności, ani też przechwalania się. To raczej relacja świadka niż „memuary”), co interesujące i obfitujące w anegdoty – ale bez popadania w gawędziarstwo, Bogu dzięki. Owo studium reakcji, jakie książki pisarza wywoływały w nim samym lub w czytelnikach i czytelniczkach, to jednocześnie właśnie obraz funkcjonowania antyku w świecie współczesnym. A doświadczenie autora pokazało, że opowieści o antyku mogą funkcjonować już niemal wyłącznie na prawach paraboli. Mówiąc wprost, według Bocheńskiego antyk umarł (s. 206).

Jakkolwiek drastycznie nie zabrzmiałoby powyższe stwierdzenie, spieszę wyjaśnić, że to nie jest książka napisana w tonie alarmistycznym. To nie rozdzierająca jeremiada sędziwego starca, który ubolewa nad tym, że kiedyś było lepiej. O nie: ogromną zaletą Bocheńskiego jest jego chłód w ocenach, mający zresztą odpowiednik w stylu. Wiemy, że jego namiętnością jest kultura klasyczna, ale w żadnym miejscu ta namiętność nie powoduje automatycznego obniżenia oceny wszystkiego, co do kultury antycznej nie należy. W tym właśnie racjonalizmie, w tej umiejętności wzniesienia się ponad rozmaite klisze myślowe czy językowe, a nawet własne przekonania, upatruję najwyższą wartość książki. W Bocheńskiego zdolności do rzeczowego stwierdzenia: Antyk, jaki w kulturze europejskiej istniał dzięki humanizmowi, przestał istnieć. (s. 207)

Ponieważ wkrótce skończy się szał na wampiry – bo ileż jeszcze mógłby trwać? – nawiążę do klasyki gatunku, by jednocześnie zilustrować pewną tezę i załapać się na trend. Niektóre z Was czytały zapewne Kroniki wampirów Anne Rice (lub oglądały Wywiad z wampirem) i pamiętają być może scenę, w której Louis, już w świecie współczesnym, objaśnia Lestatowi, że wampiry, by przeżyć, muszą się zmieniać wraz z czasami, w których żyją (bądź nie-żyją, jak kto woli). Dla istot nieśmiertelnych umiejętność takiego dostosowania się jest kluczowa, inaczej bowiem giną – lądują gdzieś na obrzeżach społeczności, a w końcu staczają się kompletnie. Mam wrażenie, że Bocheński posiadł tę cechę zaradnego wampira: zamiast próbować płynąć pod prąd historii, pod prąd rozwoju cywilizacji – poddaje mu się, choć nie bezkrytycznie. I dlatego właśnie zamienił swoją maszynę do pisania na laptopa; dlatego po osiemdziesiątce założył blog. Dlatego skonstatował śmierć antyku – i zasugerował możliwość jego istnienia w nowej formie. Może być niby-życie po życiu, może i niby-antyk po antyku.


Czytałam: J. Bocheński, Antyk po antyku, Warszawa 2010.

piątek, 9 września 2011

O mojej mało znanej słabości

Właściwie nie było wśród moich znajomych osoby, której nie zaskoczyłaby informacja, że od października zostanę dumną studentką filologii węgierskiej. Dziwnym trafem nikt nie wiedział o mojej wcale dawnej słabości do kultury węgierskiej.

Podejrzewam, że równie wiele osób zdziwiłoby się, gdybym powiedziała, że – gdyby trzymać się tych trochę sztucznych podziałów na literatury narodowe – w ścisłej czołówce moich ulubionych państw-dostarczycieli powieści są Stany Zjednoczone. O tak. Uwielbiam dobrą literaturę amerykańską. Ma w sobie jakieś nescio quid, którego zwykle nie posiadają literatury europejskie. Nie wiem, jak to nazwać: to jakieś zdystansowane okrucieństwo w narracji, w nastoju, w stylu. Trudno to opisać, to dość trzewne doznanie estetyczne: weźcie stare książki Stephena Kinga, praktycznie całego Cormaca McCarthy’ego i niewielką, niestety, spuściznę Sylvii Plath – i wyciągnijcie z nich wspólny mianownik – i to będzie właśnie to, o co mi chodzi.

Dlaczego o tym piszę? Bo właśnie skończyłam Niebieskiego ptaka Joyce Carol Oates, jednej z najwybitniejszych żyjących pisarek amerykańskich. A trzeba Wam wiedzieć, że uwielbiam powieści Oates – uważam je za absolutny majstersztyk. I tym razem ponadsiedemdziesięcioletnia Amerykanka mnie nie zawiodła.

Niebieski ptak (tytułowej piosenki możecie posłuchać na przykład tutaj) opowiada historię tajemniczej śmierci młodej (choć nie pierwszej młodości) wanna-be-piosenkarki i prowincjonalnej piękności Zoe Kruller. Historię poznajemy z dwóch krzyżujących się, powiedziałabym wręcz: symetrycznych perspektyw córki  mężczyzny oskarżonego o morderstwo Zoe oraz syna zamordowanej kobiety.

Kryminał, myślicie pewnie. Poniekąd tak: Oates jest mistrzynią wykorzystywania konwencji kryminału (bardzo swobodnie zresztą potraktowanej) do przedstawienia świata takich uczuć i myśli ludzkich, przy których zbrodnia-węzeł fabuły wydaje się dość zwyczajna i zdrowa. Ponadto autorka doskonale operuje narracją pierwszoosobową, co pozwala te wszystkie codzienne (tak!) dewiacje poznać niejako od środka – tak że w pewnym momencie czytelniczka czuje się jak terapeutka diagnozująca bohatera czy bohaterkę powieści. A jest co diagnozować: Niebieski ptak aż kipi od problemów i „zwyczajnych” patologii. Mamy tu kompleks Elektry, alkoholizm, masochizm, narkotyki, rasizm, prostytucję, mizoginię, toksyczne rodziny – cały katalog, opisany bez zdziwienia, prawie laboratoryjnie, na zasadzie: tak to jest, tak zawsze było, widać tak musi być. Nie dajmy się jednak zwieść pozornie zimnej krwi narratorki (w pierwszej osobie opisana jest Krista Diehl, córka domniemanego mordercy; syna ofiary, Aarona, poznajemy z perspektywy trzeciej osoby, o ile za taką uznać mowę pozornie zależną): jak wiele postaci Oates także i ona jest [uwaga, banał] targana namiętnościami. „Jest targana namiętnościami”, ale nie: „podnieca się” - i w tym właśnie tkwi mistrzostwo, z jakim Oates tworzy swoich bohaterów i bohaterki. Tworzy, dodajmy, trochę tak, jakby ich właściwie nie lubiła. Nie potrafię tego sądu uzasadnić, ale to się czuje.

Jeśli dodać do tego ostry jak brzytwa, precyzyjny język Oates, która metaforą czy porównaniem posługuje się oszczędnie i świadomie, wyłącznie w celu podkręcenia wyrazistości obrazu, oraz brak łatwych, krzepiących zakończeń czy optymistycznych przesłań – otrzymamy prozę jak pchnięcie nożem. Zdecydowanie zasługującą na Nobla, którego posiadaczka najbardziej uduchowionego wejrzenia współczesnej literatury (próbka obok) wciąż ma szansę się doczekać.


 Czytałam: Joyce Carol Oates, Niebieski ptak, Poznań 2010.
  

poniedziałek, 5 września 2011

O okładce zwodniczej a kłamliwej


Co ja sobie myślałam, gdy wypożyczałam Kobietę w historii i micie Jean-Paula Roux? Szczerze mówiąc, już nie pamiętam, ale okładka budziła zaufanie – w czarnej (czarnej! nie różowej, nie czerwonej, nie lila!) ramce fragment Szkoły ateńskiej Rafaela przedstawiający Hypatię z Aleksandrii. Aha – myślałam pewnie – oto dzieło, które, niczym ta okładka, będzie z historycznego tłumu facetów wyłuskiwać kobiety. Herstory, te sprawy, no cud-miód po prostu. Tymczasem powinna mi się zapalić czerwona – albo przynajmniej żółta – lampka na widok męskiego (podwójnie!) imienia. Ale się nie zapaliła.

Jak zapewne się domyślacie, dzieło mnie rozczarowało - miała być herstory, a był kobiecizm czystej wody. Aż szkoda tak potężnej erudycji (jakkolwiek obszernie i chyba nie bez pewnej złośliwości uzupełnianej w przypisach przez tłumaczkę) i drobiazgowych badań źródłowych na dzieło, które czyta się, jakby autor nie zauważył ponad stu lat rozwoju ruchów emancypacyjnych. Powiem tak: zniosę natrętne gadki typu „och, bo te kobiety to takie anioły, ale też i demony trochę”. Zniosę, że o dokonaniach wielu kobiet autor wypowiada się protekcjonalnie i z lekceważeniem. Zniosę, że cytowana literatura – podmiotu i przedmiotu - to w miażdżącej większości utwory innych mężczyzn. Zniosę, że autor ma zupełnie błędne przekonanie o roli niektórych kobiecych archetypów, a inne – ważne – pomija milczeniem. Zniosę już nawet to, że książka kończy się inwokacją do Maryi i słowem „amen” (serio!). Ale kiedy, cholera, facet wyraził się z DEZAPROBATĄ o ruchach próbujących powstrzymać barbarzyński zwyczaj obrzezania kobiet, no bo przecież to LUDOWA TRADYCJA – nie zniosłam. Dodajmy, że rzecz jest momentami niemiłosiernie egzaltowana – choć nie mogę powiedzieć, czyta się dobrze. Tylko dlaczego Roux nie nazwał swojej książki Męskie fantazmaty kobiecości w historii i micie - leksykon? Ileż nerwów i szkliwa na zębach by mi oszczędził!

Na koniec: zrobiłam króciutki risercz i okazało się – o czym zresztą mowa jest w książce – że Roux był (zmarł w zeszłym roku) turkologiem i specjalistą od kultur krajów islamskich. No cóż, to widać .


Czytałam: Jean-Paul Roux, Kobieta w historii i micie, Warszawa 2010.


PS
Przegapiłam pierwszą rocznicę istnienia bloga, ale lepiej późno niż wcale: wszystkim czytelniczkom i czytelnikom, wytrwale czytającym i komentującym moje długie, sporadyczne i nudne notki, bardzo dziękuję (i gratuluję cierpliwości). Na drugi rok istnienia Na Poczytaniu życzę sobie i Wam wielu dobrych książek do czytania, oczywiście.