poniedziałek, 18 lipca 2011

O dystopii, która zjada własny ogon

Ustalmy pryncypia: 451o Fahrenheita Raya Bradbury’ego to z pewnością książka „raczej ważna niż raczej dobra”. Jest w niej mnóstwo nieścisłości (niepalne domy ulegają spaleniu!), psychologicznych dróg na skróty (przemiana bohatera dokonuje się w tempie więcej niż ekspresowym) i bombastycznego stylu (Drzewa w górze z suchym szelestem spuściły swój suchy deszcz). A jednak pomysł, który ją nakręca, jest niesamowity: w jego świecie specjalnie powołane oddziały tzw. strażaków zajmują się paleniem książek, by żadna niepokorna myśl nie zbłądziła pod strzechy – co ma się przyczynić do zapewnienia powszechnego spokoju i szczęśliwości. Ponieważ krytyczne myślenie zostało zakazane, intelektualiści powoli wymierają - bądź tworzą intelektualną partyzantkę (dosłownie! w lasach!). A nad tym wszystkim wisi widmo atomowej zagłady, jak to w powieściach sci-fi z lat pięćdziesiątych.  

 Nie mam wątpliwości, że Bradbury napisał beletrystyczne rozwinięcie idei, które zawarł Jose Ortega y Gasset w Buncie mas (nazwisko filozofa pada zresztą pod koniec: jedna z „żywych książek” to właśnie jego dzieło). Nastąpiło to, co dzieje się teraz choćby w Polsce: zbuntowały się masy, które nie chcą być niepokojone całym tym książkowym hokus-pokus, bo wolą w spokoju oglądać Taniec z gwiazdami (u Bradbury’ego to show Białego Klauna). Dobra, straszny banał: tyle wie nawet ten, kto książki nigdy nie czytał . Napiszę więc o czym innym.

Otóż u Bradbury’ego interesujące jest to, jak przyrost samoświadomości głównego bohatera, Guya Montaga, łączy się z odzyskaniem kontroli nad własnym ciałem. Początkowo Montag postrzega swoje zachowania jako „moje ręce zrobiły”, „nogi prowadziły mnie”, „oczy zwróciły się ku”, natomiast im bardziej zdaje sobie sprawę z ogromu dotychczasowej nieświadomości, tym bardziej odzyskuje kontrolę nad swoim ciałem. Interesujące: zacznij myśleć, przestaniesz być robotem? Czy może raczej: bez czytania nie ma pełni człowieczeństwa? 

Co jednak najsmutniejsze, w tej książce intelektualiści nie dość, że pochwalają przemoc, to jeszcze najwyraźniej są na tyle słabi i niezaradni, że być może faktycznie lepiej byłoby skazać ich na wyginięcie? Argument o miażdżącej przewadze liczebnej mas powinien być nieistotny dla tego, kto uważa, że dysponuje ogromną potęgą inteligencji i erudycji? Gdzie byli intelektualiści, gdy zaczęto palić pierwsze książki? Schowali się, pisze Bradbury. Well. No to chyba są sami sobie winni, czyż nie tak? I, co najważniejsze: czy możliwość westchnienia "jaka piękna katastrofa!" usprawiedliwia niezaangażowanie?


Czytałam: Ray Bradbury, 451o Fahrenheita, przeł. A. Kraska,Warszawa 1993.

1 komentarz:

  1. A jak można nie pochwalać przemocy w takim świecie? Jak można nie strzelać do człowieka, który pali książki?

    OdpowiedzUsuń