poniedziałek, 13 lutego 2012

Konkurentka "Piaskowej Góry" + zdjęcia zamiast notek

Jak już pisałam, ta okropna Kobieta poważnie zalazła mi za skórę. Pisałam też, że plasterkiem na głębokie rany mej duszy był Zbójecki gościniec Anny Brzezińskiej. Tak naprawdę jednak poczułam się uleczona dopiero wówczas, gdy przeczytałam Dziewczyny z Portofino Grażyny Plebanek.

Dziewczyny są jedną z tych książek, które poleciłabym mojej mamie (słyszysz, mamo? Masz przeczytać tę książkę!). To opowieść o czterech koleżankach z podwórka. Przeplatające się historie obejmują okres od momentu, gdy dziewczynki miały siedem lat (w okolicach roku 1975), aż po czas, gdy lat mają ponad dwadzieścia. I co też się przez ten czas nie dzieje! Nie mogę powiedzieć, żeby ta książka miała „fabułę”, jeżeli miałabym przez to słowo rozumieć „historię opowiedzianą w utworze” i streścić w paru zdaniach. To jest jedna z tych książek, o których się mówi, że są „o życiu” – i wyjątkowo nie można się śmiać, bo tak jest w istocie. Plebanek stara się sprawiedliwie rozdzielać rozmaite życiowe przypadki między cztery różne, wyraziście zarysowane osobowości. Mamy tu wszystko: od marzeń o komunijnej sukience, poprzez aborcje i pracę w burdelu aż po samodzielne macierzyństwo z wyboru.

Autorka podjęła ryzykowne zadanie napisania poczwórnej Bildungsroman – i jak na moje oko wywiązała się z niego dobrze i wiarygodnie. W dużej mierze za sprawą wyraźnie widocznej niechęci do prostych happy endów. Trzy z bohaterek składają papiery na studia? Za pierwszym razem dostanie się tylko jedna: to jest PRL, nie Seks w wielkim mieście. Czasem można odnieść wrażenie, że Plebanek wręcz stara się wplątać bohaterki w kolejne tarapaty, by poszerzyć wachlarz dziewczyńskich doświadczeń. Można by się w tym pogubić, gdyby nie dobrze zarysowane, wyraziste postaci (najbardziej przypadła mi do gustu Hanka) – tak wiarygodne i krwiste, że trudno opędzić się od myśli, iż nie mają pierwowzorek w rzeczywistości.

Co ujęło mnie w tej książce chyba najbardziej, to sposób, w jaki przedstawiona została przyjaźń dziewczyn. Jest ona obecna jako coś naturalnego – w spotkaniach, rozmowach, wspólnych wyprawach. Nie ma tutaj trzymania się za rączki, chichotów i wspólnego chodzenia na zakupy. Jest wspólne lanie się na podwórku, ucieczki z domu i nawet (ha!) towarzyszenie sobie przy porodzie (świetny epizod zresztą). A w finale (to chyba nie będzie wielki spoiler?) zamiast wyciskającego łzy odnalezienia Mr. Righta – pojednanie skłóconych przyjaciółek. Odnalezienie sensu nie w Jedzeniu, Modlitwie i Miłości (dzyń, dzyń, brzęczą pieniądze, dzyń, dzyń...), lecz w stopniowym osiąganiu celu, który się sobie zamierzyło.

Ach, gdyby jeszcze to było napisane tak doskonale jak Piaskowa Góra, miałabym nową kandydatkę na feministyczną epopeję początku XXI w. A tak: waham się. Piaskowa jest lepiej napisana, Dziewczyny są - jakby to okreslić? – może: „słuszniejsze ideologicznie”. Może kompromisowo powiedzmy, że nadal najbardziej na świecie kocham Chutnik i jej Kieszonkowy atlas kobiet.


A oto zdjęcia książek zrobione z myślą o napisaniu notek – ale jakoś tych notek nie napisałam. Więc wrzucam zdjęcia. Polecam wszystkie (choć każdą komu innemu).







Czytałam:
Grażyna Plebanek, Dziewczyny z Portofino, Warszawa 2005.

1 komentarz: