czwartek, 9 lutego 2012

Fantazja pierogowa na słodko

Fantazja pierogowa na słodko, a może fantazja pierogów na słodko? Jakże właściwie nazywa się to danie, które zdecydowałam się zafundować sobie w barze mlecznym Pod Kuchcikiem, by pierwszym od ponad tygodnia prawdziwym obiadem ogrzać zmarznięty żołądek? Może jednak „fantazja pierogowa”, bo „fantazja pierogów” niepokojąco dodaje mojej ulubionej mącznej potrawie jakiegoś śladu świadomości – co czyniłoby z jedzenia jej czynność moralnie wątpliwą.

A zatem, gdy przedwczoraj zasiadłam Pod Kuchcikiem do mojej – wyglądającej nieźle, choć zalanej mało apetyczną pecyną rozpływającej się bitej śmietany – porcji fantazji pierogowej na słodko, moje przeczucia były naprawdę optymistyczne. A potem wzięłam do ust pierwszego fantazyjnego pieroga i okazało się, że pod sutą warstwą śmietany, cukru i polewy truskawkowej kryje się nadzienie ruskie. Auć. Nic to, pomyślałam, z zewnątrz wszystkie pierogi wyglądają tak samo, w kuchni się pomylili, trudno. Zabrałam się do kolejnego pieroga – i on także był ruski. I następny. I następny. Mniej więcej połowa porcji składała się z pierogów ruskich. Tak to jest, gdy próbuję odżywiać się może niekoniecznie zdrowo, ale przynajmniej regularnie, jęknęłam.

Podobnego uczucia – że miała być fantazja na słodko, a okazało się, że to ruskie z cukrem – doświadczyłam, czytając Kobietę Joanny Bator. Po „Piaskowej Górze” i „Chmurdalii” zasiadłam do lektury więcej niż pozytywnie nastawiona – a wstałam z poczuciem, że zostałam oszukana. Bator bowiem, choć jest poważną naukowczynią i fachowczynią od feminizmu, zafundowała czytelniczkom dość zwyczajny chick lit opakowany w pozłotko ważnych nazwisk i mniej lub bardziej ukrytych aluzji do humanistycznych lektur. Do tego jakoś tak niepokojąco przypominający My zdies’ emigranty Manueli Gretkowskiej, tyle że zamiast Marii Magdaleny jest Lou Andreas Salomé, zamiast biedowania – luksus i zamiast Francji – Polska (głównie).
Na moje szczęście czy też nieszczęście, czytając Kobietę przeczytałam też opracowanie mojego ulubionego profesora Czaplińskiego, w którym książkę tę wspomina. Rozpoznaje w nim ją jako próbę ukrycia esencjalizmu pod płaszczykiem deklaracji o performatywności płci (no dobra, to mój wniosek z jego wniosku: tak naprawdę pisze o tym, że autorka chciała stworzyć bohaterkę o płynnej tożsamości, a stworzyła istotę, która istnienie pewnie straciłaby, gdyby nie mocne oparcie w opozycji wobec Innego, jakim jest dla niej mężczyzna). Nic dodać, nic ująć: całą tę książkę czyta się z myślą, że autorka swoje feministyczne lektury przeczytała i zrozumiała, ale nie – przyswoiła. Przyznaję, jest w tym coś pociągającego: w tym geście odrzucenia, a może prawie wzgardy – na zasadzie „ha, czytałam Irigaray, ale najbardziej KOCHAM moje szpilki z wężowej skóry!”. To bezustanne podkreślanie „patrzcie, jak dobrze widzę, że tożsamość jest konstruktem” jest właściwie męczące: tutaj główna bohaterka, która średnio raz na pięć stron mówi, że „przebiera się za kobietę”, tam kolega-gej, który każde urodziny świętuje spektaklem The New Rocky Horror Picture Show; tu koleżanka spędzająca życie na internetowych flirtach, podczas których przybiera rozmaite maski (aż okazuje się, że najbardziej zafascynował ją facet, który okazuje się być jej bliskim znajomym), powracające opowiastki o transwestytach... Tak to natrętne, że aż nieprzekonujące.

Cała dygresyjna – i szczątkowa, zbudowana właściwie z serii mniej lub lepiej grających ze sobą anegdot (po prostu zabiła mnie opowieść o tym, jak to bohaterka adoptowała kota. Jęknęłam pod ciężarem zbędnej słitaśności: już drugą godzinę zastanawiam się, po co to było, i nadal nie wiem) -  fabuła kręci się wokół pytania: którego z dwóch pociągających mężczyzn ma wybrać bohaterka?  A może żadnego? A może rzucić wszystko w cholerę i lecieć do Japonii? A może jednak rzucić częściowo i lecieć z jednym z facetów? I taka to skomplikowana literatura.

Czyżby zatem należało czytać Kobietę jako prawdziwą, przemyślaną książkę postfeministyczną? Zważywszy, że ukazała się dziesięć lat temu? Czy faktycznie można uznać, że cały bagaż feministycznej teorii został przyswojony i oswojony, więc teraz możemy iść na zakupy i cieszyć się życiem? Zdaje się, że taka myśl przyświecała Bator. Byłaby to zatem książka morderczo wręcz przedwcześnie napisana. Cóż. Spójrzmy na to tak: jeżeli Kobieta była rozgrzewką przed wspomnianą już dylogią (co widać), a taż dylogia jest w 90% idealna, to nie pozostaje mi nic innego, jak czekać na mającą się ukazać za dwa miesiące kolejną książkę Bator, która już na pewno powali mnie na kolana.




Czytałam:
Joanna Bator, Kobieta, Warszawa 2002.

1 komentarz:

  1. Zaraz, moment - czytałaś książkę o Salomé i niczego mi nie powiedziałaś?

    Co do fantazji pierogów, kwestia ich uświadomienia to w takim sformułowaniu najmniejsza niefortunność.

    OdpowiedzUsuń