wtorek, 18 grudnia 2012

O starych książkach chyba dla dziewcząt

OK, może nie jestem najbardziej płodną ze znanych mi blogerek, ale wierzcie, że co książka, to myślę o notce. A ostatnio czytam chyba jeszcze więcej i jeszcze namiętniej niż zwykle (i, rzecz zagadkowa, coraz wolniej), więc biedne Na Poczytaniu cybernetyczne uszy nieraz pewnie piekły, gdy marudziłam, że "o tej książce na pewno będzie notka!" (nie było, cóż). 

Z tego miejsca pragnę pozdrowić wszystkie moje koleżanki od miesięcy czekające na zwrot książek, które obiecałam oddać "za parę dni, gdy o nich napiszę na blogu".

Teraz jednak dopiero co skończyłam Rajską jabłoń, drugą część tzw. "dylogii warszawskiej" Poli Gojawiczyńskiej - pierwsza część to słynne, cudowne, najlepsze Dziewczęta z Nowolipek. I o tych dwóch książkach chciałabym teraz właśnie.

Anegdota mode on. Będąc małą dziewczynką byłam przekonana, że tytuł pierwszej części powinno się czytać mniej więcej jak Dziewczęta z Novoly Peck i że jest to powieść prawdopodobnie amerykańska, którą pewnie wyobrażałabym sobie jako coś na kształt Samobójczyń Eugenidesa, gdybym to będąc małą dziewczynką czytała. Anegdota mode off. Młodociana lektura Dziewcząt ominęła mnie - za moich czasów nie czytało się już tego w szkole - i do powieści Gojawiczyńskiej dorwałam się dopiero na V roku studiów. Takie już mam lagi; Musierowicz też przeczytałam dopiero po maturze, Bogini dzięki.

Zaprawdę powiadam, wiele feministycznych rzeczy czytam i oglądam, ale od dawna nie miałam w rękach niczego, co byłoby taką feministyczną bombą jak Dziewczęta i Rajska jabłoń (każda inaczej, ale Dziewczęta bardziej, jeżeli któraś lubi sobie postopniować). Od razu można się domyślić, dlaczego nie omawia się ich w szkołach.

Nie chcę tu streszczać fabuł - zresztą wiecie, że prawie nigdy tego nie robię - więc napiszę tak: dylogia Gojawiczyńskiej to książki o dobrych i złych, toksycznych i budujących, luźnych i bliskich więziach kobiecych. Samo w sobie byłoby to jeszcze zaledwie protofeministyczne, gdyby nie wyraźny sygnał, że te więzi są bardzo ważne ("istotne i ważne", jak mawia jedna z moich prowadzących), najważniejsze. Mężczyzna może odejść do innej albo wykorzystać cię jako przystanek na drodze do kariery, ale przyjaciółka zawsze zje z tobą ziemniaka z solą, mówi nam Gojawiczyńska. A mówi to bez kiczowatego girl power (nie mam nic do idei girl power, wspieram i lubię, ale to, co zrobiła z nią popkultura, sprawia, że najtrwardszej riot grrrl irokez by opadł), bez sielankowości i uroczości częstej u "książek o dziewczynkach". I tylko nie zrozumcie mnie źle: afirmatywne powieści kompensacyjne to to nie są. Wręcz przeciwnie: gdy zaczyna się bajka, od razu czujemy, że skończy się źle. I tak się kończy: Nowolipki to coś, z czego niełatwo jest wyjść żywą. Przetrwają te, które uniezależnią się od mężczyzn: Cechna, po odejściu od niewiernego męża wykonująca arachnologiczny zawód projektantki/krawcowej i samotnie wychowująca córkę, oraz Kwiryna - jedyna, której dane było doświadczyć tzw. prawdziwej miłości - która żałobę po mężu obraca w zapał "społecznikowski" (cudzysłów, bo środowisko społeczników - a raczej społecznic - jest w Rajskiej jabłoni dość złośliwie sportretowane). Kobiety, pozostawcie po sobie coś poza nagrobkiem "była nabożną i przędła", mówi autorka. Co ciekawe, nie ma tu ani jednego portretu szczęśliwej pani domu - ani na pierwszym, ani na dalszych planach.

Cała ta dobrość jest nam podana na pulsującym życiem tle międzywojennej Warszawy, jasnym, nienarzucającym się stylem, zręcznie radzącym sobie zarówno z motywami zaczerpniętymi z powieści brukowej jak i subtelną analizą psychologiczną, z wyraźnie zarysowanymi charakterami bohaterek, których - jak w życiu - nie można ani całkiem lubić, ani całkiem odrzucić. Do tego - jeśli którąś to zachęca - muszę przyznać, że spłakałam się jak głupia; taka moja kobieca katharsis. 


Z nawiązań intertekstualnych: na tle swoich wielkich poprzedniczek Dziewczyny z Portofino (o których kiedyś pisałam) jeszcze zyskują (Grażyno Plebanek, gdzie jest Rajska jabłoń 2.0? Czekam!). Za to straciła Sylwia Chutnik, do której notki na temat Gojawiczyńskiej w Warszawie kobiet zajrzałam jeszcze ocierając łzy i smarki: za dużo Chutnik, za mało Gojawiczyńskiej.


Czytałam: Pola Gojawiczyńska, Dziewczęta z Nowolipek (wydanie elektroniczne pochodzenia nieznanego), eadem, Rajska jabłoń, Warszawa 1970.

12 komentarzy:

  1. Nawet nie wiesz, jak Twój wpis mnie ucieszył, już myślałam, że zarzuciłaś blogowanie na dobre. Strasznie żałuję, że nie zamieszczasz tutaj czegoś częściej (pół roku to jednak szmat czasu) ― naprawdę świetnie się Ciebie czyta.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję! Chyba jednak warto robić dłuższe przerwy, by potem czytać tak miłe komentarze :).

      Usuń
  2. Fajnie, że wróciłaś na blogowania książkowego. Mam nadzieję, że nie jest to tylko wypadek przy pracy. Nie czytałem książek, ale w swoim czasie byłem wielkim fanem filmów. Do mnie trafiają te wszystkie historie o nierównościach społecznych. Stąd zapał z jakim w swoim czasie zaczytywałem się w nowelkach pozytywistycznych. Tutaj oczywiście konwencja inna, ale klimat podobny. Historia Franki. W każdym razie kiedy ja oglądałem te filmy byłem bardziej wyczulony na tematy socjal, niż femi.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki, też mam taką nadzieję!

      Co do wątków społecznych: jasne, to jest też bardzo ważne. W końcu głównym motorem działań bohaterek jest chęć przekroczenia własnej klasy społecznej. Widać tu zresztą serdeczną lewicowość Gojawiczyńskiej: cięgi dostają zarówno gnuśni burżuje jak i zdezorientowana inteligencja (vide antyinteligencka postawa Bronki w "Jabłoni"), szlachty w ogóle nie ma, a prawdziwe życie jest tylko tam, gdzie miejski proletariat ;). Zresztą, feminizm to też sposób patrzenia na tematy socjalne :).

      A, no i: przez święta muszę koniecznie obejrzeć te filmy! Rozumiem, że mówisz o adaptacji Barbary Sass, a nie o tym pierwszym z lat 30.?

      Usuń
  3. "OK, może nie jestem najbardziej płodną ze znanych mi blogerek"

    I niech tak pozostanie.

    Cedro, tych wszystkich pozytywistów od nowelek to by należało pośmiertnie rozstrzelać. Przez nich ludzie sobie wyobrażają, że dziewiętnasty wiek, okres największego dobrobytu w historii ludzkości, to była jakaś bida z nyndzóm i luźnymi kamizelkami.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Od razu widać, że bezrefleksyjnie odrzucasz perspektywę klasową, kochanie :P.

      Usuń
  4. derepublica -> @ XIX wiek największym dobrobytem w historii ludzkości? To pewnie jestem odosobniony w swoim zadowoleniu z życia na przełomie XX/XXI, a nie XIX/XX.

    Ew. -> Wiem, że ekranizacja z przedwojnia ma status bardzo udanego artystycznie filmu, ale jakoś nie umiałem tego docenić podczas oglądania. Raz, że filmy się starzeją (nawet te uważane w swoich czasach za wybitne); dwa, że "kanonem" dla mnie były znacznie bardziej naturalistyczne ekranizacje Sass i tamta przedwojenna wersja wydawała się.. mhm... zbyt delikatna. Jakkolwiek by to nie brzmiało... Konwencja przedwojennego filmu czarno-białego też robi swoje. Ja absolutnie doceniam tamto kino, ale trzeba przyznać, że jest specyficzna.

    A jeżeli chodzi o Twój powrót do tego bloga, to jeszcze raz powtórzę, że bardzo się cieszę. Nawet już miałem pisać na Twoim wegańskim blogu, czy przypadkiem nie planujesz wrócić. Ale mnie uprzedziłaś. :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To ciekawe, Cedro, co piszesz. Ja na przykład oglądałam wyłącznie tę przedwojenną ekranizację Lejtesa i wydała mi się mocno przytłaczająca. Nie czytałam książki, nie widziałam filmu Sass, nie mogę zatem porównywać, ale ekranizację z 1937 r. odebrałam jako film o dojmującym rozdźwięku miedzy idyllą, o której się marzy, a której nie ma i nie będzie, a określoną rzeczywistością, w którą uwikłane są bohaterki (tutaj mamy sporo miejsca na szukanie różnych „femimotywów”). Zdecydowanie nie powiedziałabym, że ten film się zestarzał.

      Usuń
    2. No dobra: Wszystko co tutaj napisałem a propos filmów trzeba wziąć w cudzysłów, bo pisałem o filmach, które oglądałem 10 lat temu. a więc nie dam sobie dzisiaj ręki odciąć za to wszystko, bo zwyczajnie średnio to pamiętam. Może inaczej, bardziej zapamiętałem emocje z tych ekranizacji, niż konkretne rzeczy, które powodują u mnie konkretne przemyślenia. Jak napisałem, najpierw widziałem ekranizacje Sass i tam te wszystkie mocne sceny: gwałt, kłótnie z rodzicami przy wyrabianiu kapusty, śmierć Franki i w ogóle Franka w szpitalu i w wersji Sass wszystko to była bardzo brutalne, bardzo mocne, bardzo emocjonalne. Ja wtedy się autentycznie utożsamiałem z bohaterkami i czułem tę niesprawiedliwość świata. Natomiast po obejrzeniu przedwojennej wersji pamiętam uczucie zawodu. Sceny, które w wersji Sass były full of emocje, w starej wersji były letnie. Może chodzi o innym styl robienia filmów, a może chodzi o uznanie wersji Sass za kanon.

      Usuń
    3. Cedro, bo nie wiesz, co straciłeś. Zamiast zwyczajowego "poczytaj Rothbarda, bycz" proponuję w tej kwestii lekturę relacji twórcy obecnego ładu gospodarczego, inimici gentis humanae, Johna Maynarda keynesa:

      http://derepublica.blox.pl/2011/01/Laudator-temporis-acti.html

      Usuń
  5. Nie wiem, czy nie jestem za stara na takie książki. Trzeba mi było przeczytać, kiedy pochłaniałam lalki, Emancypantki i inne tego typu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zupełnie inny typ. Przy "Dziewczętach" każda napisana przez faceta z wąsem pozytywistyczna a szacowna a opasła kniga odpada. Możesz przeczytać na moją odpowiedzialność :).

      Usuń