poniedziałek, 16 lipca 2012

Polska odpowiedź na Bułhakowa!

Szatan, Oświęcim, współczesne Włochy, AK, problemy z dewizami, mało znane epizody z Biblii, problemy małżeńskie, Judasz, opowieść o Kopciuszku a rebours... wszystko to znajdziemy w jednej książce: Bogatym księciu Natalii Rolleczek.

Rolleczek, niegdyś popularna autorka powieści, przede wszystkim dla młodzieży, później zapomniana na wiele lat, a niedawno przypomniana przez Ha!art wznowieniem kontrowersyjnego (jak na czasy, w których się ukazał) Drewnianego różańca, opowiada historię, która – delikatnie mówiąc – nie przekonałaby nawet najmniej wyrafinowanej czytelniczki. A jednak Bogaty książę ma w sobie jakiś naiwny urok – i, jak każda taka oparta na dobrym pomyśle ale nieporadnie napisana książka, daje czytającym zaskakująco dużo przyjemności.

Wygląda to mniej więcej tak: w niebie (które u Rolleczek jest w dość niejasny sposób podzielone wertykalnie na sfery) matka przybywa (ze sfery niższej) do córki (przebywającej w sferze wyższej), by zwierzyć się ze zmartwień, jakich przysparza jej przybrana żyjąca córka. Zanosi się bowiem na to, że rozwiedzie się ona ze swoim mężem z powodu konfliktów na tle książki, pomysłem na którą jest (w zasadzie dosłownie, jak się okaże) opętana. Książka ma traktować o biblijnym bogatym młodzieńcu, który przestrzegał wszystkich nauk Jezusa – oprócz tej, by nie zachowywać dla siebie żadnego majątku (Mk 10, 17-22; oczywiście to WCALE nie przypomina pewnej dość znanej rosyjskiej powieści). Córka (Janka) wraz z mężem wyjeżdża – za z trudem zdobyte dewizy! – do Włoch, których atmosfera ma dać jej niezbędny twórczy impuls. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie wmieszali się goście z zaświatów: matka, która do pomocy przybiera sobie samego Szatana (sic!), i postaci tyleż biblijne, co zaczerpnięte z książki Janki...

Podczas lektury niejednokrotnie przyjdzie nam zawieszać poczucie zdrowego rozsądku – i to w stopniu znacznie większym, niż tego zazwyczaj wymaga realizm magiczny (dlaczego tak gorliwa chrześcijanka jak matka Janki zwraca się po pomoc do Szatana a nie, no wiecie, do Boga?). Gorzej, że trzeba też zapomnieć o poczuciu ładu konstrukcyjnego: po co Rolleczek wprowadza postać siostry, która nie ma żadnego znaczenia dla akcji? Czy naprawdę skądinąd rozsądna matka Janki jest tak szaleńczo parafiańska, że dla powstrzymania córki przed wzięciem rozwodu z ewidentnie niedobranym, niekochanym i niekochającym mężem jest skłonna paktować z diabłem? Dlaczego wygląda na to, że Jance i Frankowi rozwód przychodzi na myśl dopiero na skutek rzekomo ratunkowej ingerencji z zaświatów? I jeszcze podręcznikowy deus ex machina (o ile możemy tak nazwać rozwiązanie wprowadzone do książki w całości opartej na pomyśle „istoty nadprzyrodzone ingerują w nasz świat”)!

O ile dobrze rozumiem, Rolleczek chodziło o to, że ludzkim życiem rządzą przypadki: czyli Szatan, będący Chaosem przeciwstawionym Kosmosowi, a którego narzędziami bywają nierzadko ludzie kierujący się jak najlepszymi intencjami. Boga w tym świecie nie ma (może to wyjaśnia, dlaczego matka Janki woli Szatana? Swoją drogą: pojawia się Jezus, ale – uwaga, spojler! – szybko ginie). Do tego prof. Czapliński – jako autor Efektu bierności – oszalałby z zachwytu, widząc książkę będącą tak radosną gloryfikacją mierzenia zamiarów podług sił i upartego trzymania się status quo. Bo wszystkie te fajerwerki, które hasłowo przedstawiłam na początku, kończą się nijak. Nie ma wielkich przemian w duszach bohaterów i bohaterek. Książka zostaje napisana, ale przechodzi raczej bez echa. Małżeństwo się nie rozwodzi, ale wciąż jest ze sobą raczej siłą rozpędu. Po co więc była cała afera?

Dodajmy, że denerwuje tu język, natrętnie kojarzący się z PRL-owskimi powieściami dla młodzieży (choć może to tylko siła sugestii i tak naprawdę jest on po prostu naiwniutki). A jednak jest w tej historii – gdy czytać ją trochę ponad tym, co napisała Rolleczek – narracja o tragedii skojarzonego przez wojenne przypadki małżeństwa; jest niewypowiedziany koszmar Oświęcimia i trauma wojenna (to dość mocna retrospekcja swoją dosłowną drastycznością wyraźnie odcinająca się od reszty książki); jest wspomnienie tuż-po-wojennego terroru i delikatna satyra na absurdy średniego PRLu; jest wreszcie ciekawy - choć nieszczególnie oryginalny - autotematyczny chwyt typu książka-o-pisaniu-książki, choć akurat samego pisania tutaj nie uświadczymy (co zresztą czyni chwyt zmyślniejszym). Mam więc wrażenie, że Rolleczek naprawdę zabrakło tylko (tylko!) trochę talentu i całego mnóstwa warsztatu, bym mogła spokojnie usunąć ironię z tytułu niniejszego posta.


Czytałam: Natalia Rolleczek, Bogaty książę, Kraków 1974.

2 komentarze:

  1. Tak sobie czytam Twojego bloga i dziękuję Ci za wpis
    oraz zapraszam także do moich recenzji książek na stronę
    http://dodeski.pl

    Gorąco polecam :)

    PS. Zapraszam także do wpisu gościnnego.

    OdpowiedzUsuń
  2. Blog szalenie wciągający. Czytam wpisy wstecz i nie mogę przestać. Dziękuję, Ew.!

    Troszkę nie na temat powyższego wpisu, ale nie chciałam cofać się za daleko wstecz na wypadek gdyby komentarze na dawnych wpisach były zamknięte.

    Pięknie piszesz o ponownej lekturze Sapkowskiego. Jestem właśnie w trakcie czytania Sagi po latach i przyznam, że sięgnęłam po nią z niejakimi obawami. Czytałam te książki ostatni raz ponad dziesięć lat temu, jeszcze jako nastolatka, i bałam się, że po latach mogą okazać się ciut zbyt mizoginiczne (czego moje nastoletnie ja mogło nie zarejestrować, ale moje obecne ja nie potrafi zignorować).

    Te obawy wzmocniła tylko niedawna lektura "A Game of Thrones" Martina. Odłożyłam niedokończoną książkę z rozczarowaniem, dochodząc do wniosku, że świat fantasy bez magii (wiem, wiem, magia powraca do świata w tym cyklu, ale cóż z tego) to dla kobiet w tym świecie powtórka z mroków Średniowiecza: gwałt na gwałcie, małżeństwa małych dziewczynek, wymuszane ciąże i śmiercionośne porody... mnie to nie kręci.

    Ale powrót do Sagi o wiedźminie okazał się powrotem do świata, w którym nie dosyć, że magia daje kobietom pewną władzę, to cięte języki bohaterek i bohaterów potrafią oddać bezsens wojny i skutki przemocy celnie, dając nadzieję bez lukru i zapraszając czytelnika do przemyśleń.

    Cykl Martina jest dla mnie przy tym smutnie anachroniczny (mam nadzieję, że nikogo tą opinią nie urażam).

    Pozdrawiam serdecznie i dzięki raz jeszcze za dostarczenie mi wspaniałej lektury krytycznej!

    OdpowiedzUsuń