środa, 24 sierpnia 2011

Zabić tę część w sobie, która jest patriarchatem*

Typowy problem czytelniczki-feministki: czy mają prawo podobać mi się utwory mniej lub bardziej seksistowskie, nieraz wręcz agresywnie mizoginiczne? Czy ładunek niechęci wobec kobiet obniża „obiektywną” wartość dzieła (i czym ta „obiektywna” wartość jest?)? Czy sympatia wobec autorów (będę posługiwać się raczej rodzajem męskim, bo choć nie brakuje kobiet niechętnych kobietom, to jednak mężczyźni w tym kółku nienawiści są frakcją dominującą) wyznających antyfeministyczne lub ogólnie antykobiece poglądy robi ze mnie złą feministkę? A może należy darować  autorom ze względu na czas, w którym tworzyli – i wybaczać tym, którzy dobrodziejstw emancypacji nie mieli szans zaznać, bo ich zwyczajnie nie dożyli? Jeśli tak, to co powinno być cezurą tego wolno lubić / nie wolno lubić? A jeśli nie, to czy należy odrzucić i potępić miażdżącą większość klasyki literatury? A może warto zaserwować handicap  dziełom „ogólnie” kiepskim, ale za to ortodoksyjnie feministycznym?

To tylko część pytań, jakie powinna zadać sobie świadoma feministka zainteresowana – bądź, jak w moim przypadku, zajmująca się „zawodowo” – literaturą. Bardzo przyjemnie byłoby stwierdzić, że potrafię jasno odpowiedzieć na choć jedno z nich – ale nie potrafię, niestety. Czasem zadanie ułatwiają mi sami pisarze: ociekające mizoginią dzieła to, jak większość powieści z tezą, przeważnie i tak kiepska literatura. Gorzej, gdy takie dzieła są dobre. Wybitne. Genialne. Jak dzieła Shakespeare’a: najpopularniejszego z największych mizoginów. Czy mam przekreślić całego Shakespeare’a z powodów ideologicznych?

Albo taka Musierowicz, którą ostatnio czytam (uznałam, że nieznajomość całości Jeżycjady jest bardziej gorsząca niż np. nieznajomość którejkolwiek z książek o przygodach Tomka wśród kogośtam – kwestia rachunku szans w grze-w-upokorzenie). Wiele tomów jej najsłynniejszego cyklu to doskonałe czytadła (w pozytywnym sensie), świetnie i z dużym zmysłem obserwacji, zwłaszcza obyczajowej, napisane. Cóż z tego, skoro to wyrób czekoladopodobny dla dziewcząt: z zewnątrz słodycz kobiecej wspólnoty, w środku trucizna reakcji. Z drugiej strony, powieści Kingi Dunin – zamierzone zresztą jako anty-Jeżycjada: ideologicznie słuszne, ale jakoś w tych powieściach mało literatury, a dużo – no właśnie – ideolo. A przecież lubię Dunin! Krzysztof Varga zaś, którego twórczość w większości lubię bardzo, choć nie bardzo potrafię czasem rozróżnić poszczególne powieści, wyznaje taki śmieszny, chłopaczkowaty seksizm na zasadzie „no bo te dziewczyny są głupie”. I tak dalej, i tak dalej. Mogłabym w sumie stworzyć wykres przedstawiający stosunek „poprawności” do „genialności” dzieł rozmaitych autorów i autorek (co wydaje się ciekawą rozrywką na pozostały miesiąc moich studenckich wakacji, więc może mi się nawet zachce?).

Nie śmiem nawet porównywać się z jedną z moich ulubionych profesjonalnych badaczek literatury, ale podobne pytania stawia sobie Inga Iwasiów w Rewindykacjach. Zauważa ona (a był to rok 2002, więc w sumie dawno temu – ale mam wrażenie, że duża część wniosków się nie przedawniła), że polska krytyka feministyczna skupia się raczej na analizowaniu i opisywaniu twórczości pisarek – także tych dotąd nieznanych lub zapomnianych, natomiast mniej uwagi poświęca genderowo-feministycznej rewizji kanonu (czyli – powiedzmy sobie szczerze – pisarstwa mężczyzn) oraz nowych dzieł pisarzy współczesnych. Książka Iwasiów ma być taką szuflą ziemi, która ten wielki dół częściowo zasypie.

Bardzo lubię styl Iwasiów: daleki zarówno od egzaltacji jak i od suchej pseudonaukowości (dwie typowe wady pisarstwa „humanistycznego”); nieraz ironiczny, ale nie na tyle, by zasugerować nienaukową pobłażliwość wobec przedmiotu opisu. Do tego Iwasiów pisze po prostu ciekawie, a wierzcie mi: to nie jest częste wśród literaturoznawców i –znawczyń. No i jest morderczo, potwornie, niesamowicie inteligentna; tak inteligentna, że aż jej tego zazdroszczę. Ani pod względem stylistycznym, ani merytorycznym książka więc mnie nie zawiodła, choć po kilkunastu recenzjach dał się zauważyć pewien schemat, mniej więcej taki: „czytałam, czytałam, ogólnie mi się podobało, ale coś mi nie pasowało… i nagle – wiem! W tej książce nie ma kobiet! No, ona w sumie jest taka sobie”.

Ten schemat, co ciekawe, daje odpowiedź na przynajmniej część pytań postawionych przeze mnie w pierwszym akapicie: nie można po prostu uznać książki za dobrą, jeśli jest – mniej lub bardziej świadomie – antyfeministyczna, a zwłaszcza antykobieca. Jest to zbrodnia nie do wybaczenia w świecie wewnątrz rewolucji feministycznej (mówię: wewnątrz, bo rewolucja wciąż trwa). Oczywiście, to nie mówi niczego o obowiązującym kanonie: czyli nadal nie wiemy, czy Sienkiewicza w końcu zostawić, czy może jednak wyrzucić. Pamiętajmy jednak, że do podstawowego (szkolnego) kanonu wchodzą nie tylko Kochanowski i Mickiewicz, ale także twórcy wciąż żyjący i tworzący albo zmarli całkiem niedawno. A kanonu – szkolnego – nie da się rozciągać w nieskończoność. Musimy więc, krytyczki zorientowane feministycznie, wykonać tę dobrą-krecią robotę: nie dajmy twórcom ignorującym emancypację wejść do kanonu. Niech w końcu zaczną się czasy, gdy radosna ignorancja w kwestiach genderowych zostanie uznana za istotną wadę (niekoniecznie jednak: grzech śmiertelny; jak mówiłam – wciąż się waham) dzieła. I to niewypowiedziane wprost wezwanie, jak sądzę, jest najbardziej krzepiącą myślą zawartą w dziełach takich jak książka Iwasiów.


* tytuł pochodzi z omawianej książki (s. 13)

Czytałam: Inga Iwasiów, Rewindykacje. Kobieta czytająca dzisiaj, Kraków 2002.

wtorek, 2 sierpnia 2011

O mojej maszynie do pisania


Właśnie wróciłam z serwisu maszyn - mojemu biedactwu urwała się taśma. Jesteście zatem świadkami tragedii.