niedziela, 13 lutego 2011

Zagrajmy w "upokorzenie", cz. I: "Pani Bovary"

Czytaliście "Zamianę" Davida Lodge'a? (a może to był "Mały światek"? Niee, chyba "Zamiana") Jeśli nie - to przeczytajcie. Jeśli tak - to pewnie znacie reguły gry w "upokorzenie". 

Dla tych, którzy i które nie znają bądź nie pamiętają (shame on you, tak czy inaczej!): "upokorzenie" to gra towarzyska polegająca na tym, że gracze po kolei wymieniają tytuły książek, których nie przeczytali, ale podejrzewają, że czytali je wszyscy inni. Dostaje się po punkcie za każdą osobę, która przeczytała książkę. Wygrywa, oczywiście, to z graczy, które zgarnie najwięcej punktów, czyli wykaże się największą książkową ignorancją - co w gronie ludzi o konstrukcji intelektualnej pozwalającej czerpać przyjemność z gier tego rodzaju może być nazwane tylko upokorzeniem. Cóż, na otarcie łez zostaje wygrana.

Idea "upokorzenia" zrobiła na mnie spore wrażenie ("It's a cliché!" - wreszcie widziałam najnowszego Allena; kto nie widział - ten owsik), dokonałam przeto literackiego rachunku sumienia. Wynikało z niego, że po śmierci jak nic trafię do piekła dla ludzi zabierających się do książek od dupy strony (i nie chodzi mi o sprawdzanie zakończeń przed samą lekturą ani o predylekcje do pornografii). W sensie, czytałam - czytam - będę czytać - mnóstwo książek, z reguły z górnej półki, ale mam ogromne zaległości w kategorii "kanon arcydzieł" (zbieżność z pewnym wycinkiem kanonu lektur polonistyki - nieprzypadkowa). A na moje największe upokorzenie, the worst of the worst,wybrałam "Panią Bovary". Tak, tę Flauberta.

Przeczytałam. Nazywam się Ew., mam 21 ze wskazaniem na 22 lat i dopiero niedawno przeczytałam "Panią Bovary".

Pewnie, uwielbiam dziewiętnastowiecznych francuskich realistów. W mojej rodzinie zamiłowanie do realistów jest dziedziczne po kądzieli: moja prababcia nie umiała czytać, ale gdyby umiała, wybrałaby Zolę. Moja babcia jest do dziś praktykującą realistką życiową. Moja matka francuskich realistów czytała jeszcze zanim mnie urodziła. I ja francuskich realistów lubię także. Za co? No, na przykład za takie spostrzeżenia jak to, że goście weselni Emmy i Karola, by zdążyć na imprezę, musieli się golić po ciemku, co skutkowało wielką liczbą zacięć, które potem zaogniały się na wietrze - albo jak to, że Emma po drodze do kochanka brudziła sobie i niszczyła delikatne pantofelki. 

Na bok odłóżmy jednak estetyczne dreszcze (dreszcze człowieka, który przeżarł się ptasim mleczkiem i nagle skosztował razowca z masłem). Mój główny problem z tą książką to: biedna Emma! Lata słuchania o bowaryzmie w wersji dla ludzi, którzy nie znają samej książki, zdecydowanie nie przygotowały mnie na to, co przeczytałam. Otóż z wielkim zgorszeniem - z moralnym niepokojem - stwierdziłam, że Emma umiera ukarana za to, że pragnęła czegoś więcej, niż dostała. Kabotynka? Głupawa? Oszustka? Zdrajczyni? Zła matka? Oczywiście! Tak! Ale wszystko wynikło z okoliczności, w których się znalazła. Wysłana na pensję - czyli na tamte czasy to tak, jakby teraz zaczęła studiować polonistykę - musi wrócić na wieś; tylko po to, by wkrótce wyjść za prowincjonalnego lekarza-safandułę. Pewnie trochę z głupoty, trochę z nudów, a lekarz zresztą całkiem niebrzydki. Potem keeping up appearances w wersji miasteczko francuskie. Można zgłupieć. Można mieć chętkę na mały skok w bok, gdy z mężem nie ma nawet o czym porozmawiać. Można nie przepadać za własnym dzieckiem, gdy urodzenie go jest towarzyskim obowiązkiem. Ale czy - skoro Emmę potępiamy - należy przyjąć, że postawa życiowa z rodzaju "zamknij oczy i myśl o Anglii" zasługuje na pochwałę? No chyba nie, tej.

Dlaczego zatem z Emmy Bovary, melancholijnej mistyczki i spóźnionej romantyczki, zrobiliśmy/-łyśmy ikonę drobnomieszczańskich snów o potędze? Dlaczego wyśmiewamy ją, zamiast rozumieć i współczuć? Dlaczego w chwili, gdy wygina się w łuk histeryczny, krzywimy się, że jej brzydki mostek wyszedł?

Postuluję zadośćuczynienie: zróbmy z Emmy ikonę. Skoro zginęła zabita przez Flauberta (i małomiasteczkowe superego, i może coś jeszcze), to ma prawo do męczeńskiej korony.  Wynieśmy na ołtarze Św. Emmę od Zespołu Napięć i Globusa. Niech stanie się patronką tych wszystkich, którym odbija od niedostatku wrażeń. Orędowniczką naszą w sprawie tego, żeby nam się chciało zmienić pracę na gorzej płatną, ale ciekawą. Patronką niewierzących co niedziela stawiających się w kościele. Wstawiającą się za wszystkimi dziewczętami, które rodzą niechciane dzieci poczęte z niekochanymi facetami.  Atrybuty: gorset i tomik poezji. Święta Emma od Życiowej Niezborności, męczennica.


Czytałam: Gustaw Flaubert, Pani Bovary, Warszawa 1957.