Szatan, Oświęcim, współczesne Włochy, AK, problemy z dewizami, mało
znane epizody z Biblii, problemy małżeńskie, Judasz, opowieść o Kopciuszku a
rebours... wszystko to znajdziemy w jednej książce: Bogatym księciu Natalii
Rolleczek.
Rolleczek, niegdyś popularna autorka powieści, przede wszystkim dla
młodzieży, później zapomniana na wiele lat, a niedawno przypomniana przez
Ha!art wznowieniem kontrowersyjnego (jak
na czasy, w których się ukazał) Drewnianego różańca, opowiada historię, która – delikatnie mówiąc – nie przekonałaby
nawet najmniej wyrafinowanej czytelniczki. A jednak Bogaty książę ma w sobie jakiś naiwny urok – i, jak każda taka oparta
na dobrym pomyśle ale nieporadnie napisana książka, daje czytającym zaskakująco dużo przyjemności.
Wygląda to mniej więcej tak: w niebie (które u Rolleczek jest w dość
niejasny sposób podzielone wertykalnie na sfery) matka przybywa (ze sfery
niższej) do córki (przebywającej w sferze wyższej), by zwierzyć się ze
zmartwień, jakich przysparza jej przybrana żyjąca córka. Zanosi się bowiem na
to, że rozwiedzie się ona ze swoim mężem z powodu konfliktów na tle książki, pomysłem
na którą jest (w zasadzie dosłownie, jak się okaże) opętana. Książka ma
traktować o biblijnym bogatym młodzieńcu, który przestrzegał wszystkich nauk
Jezusa – oprócz tej, by nie zachowywać dla siebie żadnego majątku (Mk 10, 17-22; oczywiście to WCALE nie przypomina pewnej dość znanej rosyjskiej powieści). Córka (Janka) wraz z mężem wyjeżdża – za z
trudem zdobyte dewizy! – do Włoch, których atmosfera ma dać jej niezbędny
twórczy impuls. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie wmieszali się goście z
zaświatów: matka, która do pomocy przybiera sobie samego Szatana (sic!), i postaci tyleż biblijne, co
zaczerpnięte z książki Janki...
Podczas lektury niejednokrotnie przyjdzie nam zawieszać poczucie zdrowego
rozsądku – i to w stopniu znacznie większym, niż tego zazwyczaj wymaga realizm
magiczny (dlaczego tak gorliwa chrześcijanka jak matka Janki zwraca się po
pomoc do Szatana a nie, no wiecie, do Boga?). Gorzej, że trzeba też zapomnieć o
poczuciu ładu konstrukcyjnego: po co Rolleczek wprowadza postać siostry, która
nie ma żadnego znaczenia dla akcji? Czy naprawdę skądinąd rozsądna matka Janki
jest tak szaleńczo parafiańska, że dla powstrzymania córki przed wzięciem
rozwodu z ewidentnie niedobranym, niekochanym i niekochającym mężem jest
skłonna paktować z diabłem? Dlaczego wygląda na to, że Jance i Frankowi rozwód
przychodzi na myśl dopiero na skutek rzekomo ratunkowej ingerencji z zaświatów?
I jeszcze podręcznikowy deus ex machina (o
ile możemy tak nazwać rozwiązanie wprowadzone do książki w całości opartej na
pomyśle „istoty nadprzyrodzone ingerują w nasz świat”)!
O ile
dobrze rozumiem, Rolleczek chodziło o to, że ludzkim życiem rządzą przypadki: czyli
Szatan, będący Chaosem przeciwstawionym Kosmosowi, a którego narzędziami bywają
nierzadko ludzie kierujący się jak najlepszymi intencjami. Boga w tym świecie
nie ma (może to wyjaśnia, dlaczego matka Janki woli Szatana? Swoją drogą: pojawia się Jezus, ale – uwaga, spojler! – szybko ginie). Do tego prof.
Czapliński – jako autor Efektu bierności –
oszalałby z zachwytu, widząc książkę będącą tak radosną gloryfikacją mierzenia
zamiarów podług sił i upartego trzymania się status quo. Bo wszystkie te fajerwerki, które hasłowo przedstawiłam na
początku, kończą się nijak. Nie ma wielkich przemian w duszach bohaterów i
bohaterek. Książka zostaje napisana, ale przechodzi raczej bez echa. Małżeństwo
się nie rozwodzi, ale wciąż jest ze sobą raczej siłą rozpędu. Po co więc była
cała afera?
Dodajmy,
że denerwuje tu język, natrętnie kojarzący się z PRL-owskimi powieściami dla
młodzieży (choć może to tylko siła sugestii i tak naprawdę jest on po prostu naiwniutki).
A jednak jest w tej historii – gdy czytać ją trochę ponad tym, co napisała
Rolleczek – narracja o tragedii skojarzonego przez wojenne przypadki małżeństwa;
jest niewypowiedziany koszmar Oświęcimia i trauma wojenna (to dość mocna
retrospekcja swoją dosłowną drastycznością wyraźnie odcinająca się od reszty
książki); jest wspomnienie tuż-po-wojennego terroru i delikatna satyra na
absurdy średniego PRLu; jest wreszcie ciekawy - choć nieszczególnie oryginalny - autotematyczny chwyt typu książka-o-pisaniu-książki, choć akurat samego pisania tutaj nie uświadczymy (co zresztą czyni chwyt zmyślniejszym). Mam więc wrażenie, że Rolleczek naprawdę zabrakło tylko (tylko!)
trochę talentu i całego mnóstwa warsztatu, bym mogła spokojnie usunąć ironię z
tytułu niniejszego posta.
Czytałam: Natalia Rolleczek, Bogaty książę, Kraków 1974.