Zdarza mi się ostatnio wracać do książek, które już kiedyś czytałam.
Zazwyczaj tego nie robię - bo choć podobno ideałem lektury polonistycznej jest
lektura wielokrotna, i choć rzekomo lepiej znać na wylot jedną książkę niż
powierzchownie przeczytać ich wiele, zawsze przedkładałam przyjemność
zapoznania się z czymś nowym nad wgryzanie się
w tekst już znany.
(Powroty, tak. Wiecie, co jest dobrą metaforą powrotu?
Zombie.)
Cmętarz zwieżąt Stephena Kinga przeczytałam już mniej
więcej sto lat temu, w mojej horrorowej fazie przypadającej na dość długi okres
na przełomie dzieciństwa sensu stricte i wieku dojrzewania. Nie wiem doprawdy, jak to
możliwe, że w wieku, powiedzmy, 11 lat mogłam z flegmą oglądać najbardziej
przerażające filmy, a teraz nawet średniej klasy horrory powodują u mnie napady
paniki i bezsenność. Przeczytałam w tym radosnym czasie mojej młodości praktycznie
całego Kinga, jaki był w naszej osiedlowej bibliotece (a było tego, co ciekawe,
więcej niż jest obecnie w centralnej wypożyczalni Raczyńskich!) i mimo
chwilowych fascynacji Lovecraftem czy Poe'em uważałam go - i do dziś uważam -
za mojego ulubionego twórcę literatury grozy. Cóż, nie jestem w tym względzie
jakoś szczególnie oryginalna.
Teraz, kiedy skończyłam studia, mogę powiedzieć głośno:
czytam książki prawie wyłącznie ze względu na zawarte w nich idee, więc dopóki powieść
nie jest boleśnie żałosna od strony warsztatowej, jestem w stanie wiele
wybaczyć - o ile cała reszta mi się podoba. Jestem fanką Żeromskiego,
pamiętacie? O Kingu zaś często mówi się, że jest pisarzem pomysłu, ale nie
wykonania: Cmętarz nie potwierdza tej opinii, moim zdaniem. Styl jest - za co
cenię Kinga - po amerykańsku przyjemnie przezroczysty, z pewną skłonnością do napawania
się szczególnie udanymi frazami czy obrazami: łatwo można poznać momenty, w
których King pomyślał "oh fuck, to jest dobre!" właśnie po tym, że
będą się potem powtarzać jak refren.
To, co w Cmętarzu ciekawe,
to wykorzystanie motywu zombie nie jako narzędzia do postawienia diagnozy
społecznej (jak w klasycznej Nocy żywych
trupów czy w święcącym triumfy serialu The
Walking Dead, bardzo dobrym choć okropnie... nieuświadomionym
feministycznie), lecz jako emanacji stanów psychicznych bohatera. Pod tym
względem podobna jest raczej do ghost
stories, w których nawiedzające bohaterów i bohaterki duchy stanowią
metaforę - ogólnie rzecz biorąc - pracy żałoby. Interesującą wariacją jest
też dodanie czynnika sprawstwa, czy może raczej pokusy sprawstwa: czy gdybyś
miał/a szansę przywrócić życie swoim (niedawno) zmarłym, zrobił/a/byś to? Bohater
odpowiada entuzjastycznym "TAK!", oczywiście.
W kwestii żałoby/melancholii/postawy człowieka wobec śmierci
King niczego nowego nie odkrywa (ale i nie nudzi), za to w przewrotny sposób robi
z tej klimatycznej (nie powiem, utrudniła mi nieco chodzenie do toalety w
środku nocy) powieści o żywych trupach studium na temat męskości i ojcostwa.
Powtarzające się (wspominałam o refreniczności prozy Kinga?) zdania Ziemia
serca mężczyzny jest kamienista. Mężczyzna uprawia na niej to, co zdoła, i opiekuje
się tym są tyleż powiązane z akcją powieści (kamienista ziemia
indiańskiego cmentarza, który ma taką zabawną właściwość, że to, co na nim
pochowano, ożywa i wraca do osoby, która je pogrzebała), co z jednym z ulubionych typów męskich Kinga: znękanym
ojcem rodziny. Bo choć to zmagająca się z dziecięcą traumą żona głównego
bohatera zdaje się mieć największy problem z pogodzeniem się z obecnością
śmierci (odmawia nawet chodzenia na pogrzeby), tak naprawdę to właśnie
mężczyźni okażą się niezdolni do zaakceptowania straty. Czy mówiłam już, że
istnienie tego cmentarzyska to najwyraźniej "męska tajemnica"?
Podobno sam King był przerażony kierunkiem, w jakim zmierzała
jego (oparta na wątkach autobiograficznych - wierzcie lub nie) powieść, i
niechętnie zgodził się na jej dokończenie i publikację. A jeżeli fakt, że jest
to książka, która przeraziła mistrza horroru, nie świadczy o jej potencjale straszenia,
to co mogłoby?
(Podpowiedź: zombie dzieci. Ugh.)
Czytałam: S. King, Cmętarz zwieżąt, Warszawa 2013.