czwartek, 17 stycznia 2013

O czytaniu dzienników (cudzych)

Właściwie nie wiem, czego się spodziewałam, sięgając po dziennik Susan Sontag. Chyba chciałam zobaczyć ten wielki mózg od kuchni, czy coś w tym rodzaju; a może liczyłam na to, że właśnie wielkość od kulis  okaże się śmiesznie mała, że będę miała tę satysfakcję, o której Lem pisał, że to "jakby widzieć Jezusa zakatarzonego"?...

Głupio i bez sensu, moim skromnym zdaniem, jest pisać recenzje dzienników i listów - tekstów, które często powstają bez intencji upublicznienia. Albo inaczej: łatwo jest napisać "mówię wam, to świetny dziennik" o takim, który jest istotnie bardzo dobrze napisany, mimo prawdopodobnego braku woli autorki/autora, by kiedykolwiek rzecz wydać. Ale co zrobić, jeśli czytany tekst okazuje się taki sobie, wręcz słaby, kulawy i nużący? Jak napisać "to kiepska książka" o czymś, co może tylko za sprawą złośliwego żartu losu trafiło na półki księgarskie zamiast na strych, do kosza na śmieci lub wręcz do kominka?...

Jak się domyślacie, nie zachwycił mnie szczególnie wydany niedawno przez Karakter I tom dzienników Susan Sontag. To zbiór zapisków, które zadowolić mogą chyba głównie zapalone (napalone?) voyeurystki: choć nie można im ująć pewnej wartości, powiedzmy, psychopoznawczej. O, tak, mówię wam: gdyby Sontag miała konto na Facebooku, byłaby jedną z tych osób, które regularnie informują świat o tym, co właśnie jedzą na obiad. Tylko po co nam ta wiedza?

Paradoksalnie, ciekawsza jest pierwsza połowa książki - czternastoletnia Sontag była bardziej ogarnięta niż dwudziestoczteroletnia Ew., straszne - a potem zaczyna się nużące, monotonne i umiarkowanie oryginalne jojczenie na temat seksu (lesbijskiego;dla niektórych może to być zachętą). Czyta się nieźle i szybko, nie mówię, że nie - ale jeśli ktoś liczy na to, że odkryje, jak się zostaje jedną z najbardziej wpływowych myślicielek XX wieku, to - przynajmniej po lekturze tego tomu (planowane są trzy) - musi zadowolić się implikowaną odpowiedzią "możliwie rzadko myć włosy". Dość frustrujące.

Nie jest moim zamiarem - a czuję, że w to zabrnęłam - dyskredytowanie doświadczenia Sontag czy też - o zgrozo! - próba oceny jej osoby na podstawie tego, co przeczytałam, bo wyczuwam w tym pułapkę narracji mizoginicznej i antyemancypacyjnej ("Niby taka mądrala, a ostatecznie jednak tylko zwykła kobieta"). Zastanawia mnie raczej - nie wiem, czemu nie napisałam o tym na samym początku - jaki fascynujący rodzaj sadomasochizmu kierował synem pisarki, Davidem Rieffem, gdy zdecydował się wydać tak ewidentnie intymne zapiski matki mimo - jak sam przyznaje - żadnych przesłanek sugerujących, że ona sama planowała to zrobić. Nie przekonuje mnie zawarte we wstępie tłumaczenie w stylu "nie powiedziała, że chce, ale kto ją tam wie, może i chciała?" (zwłaszcza że Rieff wykazuje wobec matki postawę, którą nazwałabym pasywno-agresywnym kompleksem Edypa). O ile czasem dobrze jest ignorować wyraźną wolę twórcy czy twórczyni (dzięki wam, gwałciciele ostatniej woli, za moją ukochaną Eneidę!), o tyle tutaj uznanie braku zakazu za pozwolenie nie wniosło niczego szczególnego do historii literatury, kultury czy czego tam. Po raz pierwszy chyba na tym blogu muszę napisać: spokojnie możecie tego nie czytać. 

A Susan Sontag jest jedną z najbardziej wpływowych myślicielek XX wieku.


Czytałam: Susan Sontag, Odrodzona. Dzienniki, tom 1. 1947-1963, przedmowa D. Rieff, przeł. D. Żukowski, Kraków 2012.